*********************************** STRONA ZAWIERA TEKSTY OBRAZOBURCZE!!! CZYTASZ NA WŁASNE RYZYKO**************************

sobota, 4 lipca 2020

Niniejszym, pragnę powiadomić wszystkich czytelników, że cały blog zostanie udźwiękowiony i przeniesiony na YouTube https://www.youtube.com/channel/UC1HCwg_lJ3dCuEhh2vuCsUg . Wszystkie nowe rzeczy pojawią się już tylko i wyłącznie na kanale YT. Dziękuję i przepraszam za ewentualne niedogodności.

środa, 3 czerwca 2015

BUBLIA


Czytanie z listu św. Tymasza do zapchanego gargulca.

I stał Mojżesz na górze Synaj i czekał. A za skałą Pan przy użyciu Bożego palca, w skale rył i tablice kamienne, zwane tablicami świadectwa produkował. A kiedy skończył, tablice Mojżeszowi przekazał. I nogi się pod Mojżeszem ugięły, a i sandały spłaszczyły, kiedy ciężar ten przyjął na klatę. Ale minę dziarską uczyniwszy, Mojżesz kamienne tablice dygnął i podążył ścieżką w dół, aby z ludem swym się spotkać. A lud doczekać się jego nie mogąc, rozleniwiwszy się po ucieczce z Egiptu, doszedł do wniosku, że przewodnika czas zmienić, bo ten pewnie w górach pobłądził, albo też pożywieniem grizzly misia się stawszy, nie specjalnie rokuje na wykorzystanie go w dalszej podróży. Okazało się jednak, że każdy uciekając brał co bądź w rękę, a to miecz, a to ziele wonne w pergamin zawinięte, ale żaden o mapie nie pomyślał. Więc udali się do Aarona. A ten, zajęty poważnie kręceniem młynka palcami, kazał im kolczyki żonom i córkom pozabierać i do niego przynieść. I tak lud uczynił. A krzyku przy tym było mnóstwo. I tumult straszliwy. Bo kobiety błyskotek bez walki oddawać nie chciały. Więc i wielu z mężczyzn, z charakterystycznym śladem liścia na twarzy wracało. A i zdarzył się jeden z poważnym jąder urazem. Ale mimo trudności, błyskotki zebrano i Aaronowi dostarczono. A ten do kotła je wrzucił i topić zaczął. I Pana wizerunek miał odlać z niego. Niestety, fotografii Pana nie znalazłszy, ku innemu pomysłowi się zwrócił i biorąc za wzór przechodzące w pobliżu bydlę, cielca złotego odlał. Przy okazji, z odpadów odlał jeszcze wilczycę karmiącą Romulusa i Remusa, oraz logo mleczarni w Małkini, czyli dwie skrzyżowane dojarki we wieńcu. Lud ujrzawszy wizerunek swego Pana z ogonem i rogami w pierwszej chwili doszedł do wniosku, że to jakaś satanistyczna wycieczka krajoznawcza, ale Aaron siłę przekonywania posiadłszy, kazał im cielca na cokoliku postawić, ołtarz przed nim stworzyć a i ofiarę całopalną oddać. Ponieważ nikt na ochotnika się nie zgłosił, spalono baranka. Baranek nie był wcale tym faktem zachwycony.
Kiedy Pan ujrzał, że lud zamiast do jego czcigodnej postaci się modlić, do cielca się modli i pokłony bije, wkurzył się nieziemsko. A wręcz kosmicznie. Przy pomocy gołąbka pocztowego powiadomił o tym fakcie Mojżesza, który był akurat w połowie drogi na dół. Słów które użył Mojżesz, pismo nie zanotowało, ale podobno kilka żyjących na zboczu jaszczurek zzieleniało. A jedna nawet poczerwieniała. Mojżesz słów użył, gdyż Pan nakazał mu powrót na górę, a tablice już wyciągnęły mu ręce do kolan. Ale posłusznie podreptał na szczyt. I Pana ujrzał wkurzonego straszliwie. A oblicza jego nie widząc, bo kto oblicze widział, martwym padał, z ruchu pośladków to wywnioskował. A Pan jego dumał w ten sposób jak cały jego lud wygubić. Lecz Mojżesz wstawił się za ludem swym, gdyż tachanie kamiennych tablic do pustego obozu, wydawało mu się pomysłem równie idiotycznym, jak próba podłubania sobie w nosie z tablicami w rękach. I Pan ulitowawszy się, kare na później odłożył. I Mojżesz, upociwszy się strasznie z góry zlazł i to co ujrzał, spowodowało, że normalnie mu ręce opadły. A co za tym idzie i tablice grzmotnęły o twardą jak skała, ziemie pustyni i rozsypały się na kawałki. A lud jego wokół cielca tańczył, śpiewał i baranie udka pogryzał. Kolejny baranek nie był tym faktem zachwycony. I zebrał Mojżesz synów Lewiego i wyciąć w pień lud kazał. Lud nie był tym faktem zachwycony, podobnie jak baranek. A kiedy już trzy tysiące mężów na ziemi, krwią broczyło, Mojżesz usiadł za namiotem i replikę potłuczonych tablic kamiennych rylcem począł wykonywać. I prawie takie same jak oryginał one były, choć błędów ortograficznych Mojżesz w nich ustrzec się nie zdołał. A i przez przypadek, jedenastego i dwunastego przykazania nie wyrył, bo akurat tym kawałkiem oryginalnej tablicy, baranka który próbował zeżreć mu sandały, odgonił. Baranek oczywiście nie był tym faktem zachwycony.

niedziela, 3 maja 2015

RYTSERZE (I najazd mongolski)

Trójka rycerzy: Dobrowoj z Pyzdr, Krzesimir z Kalisza i Bzdzisław z
Pierdogrzmotów wycofali się właśnie na z góry upatrzone pozycje.
-Patrzajcie koledzy – szeptem dał znać Dobrowoj, kiedy leżeli już ukryci w kępie krzaków. Całkowicie liściastych, ale i bezlistnych, bo jesień* nastała i wszystko co miało opaść, opadło – Tatar jakowyś!
-Mnie nie opadło – również szeptem zagaił Bzdzisław – A propos Tatara, to zjadłbym coś. Czy ten Tatar to z cebulką?
Kompani jak zwykle, zmierzyli Bzdzisława wzrokiem, oceniając poziom jego młotkowatości i jak zwykle wynik wskazywał, iż inteligencja Bzdzisława znajduje się jakiś metr pod poziomem mułu.
-Tatar... młocie... Tatarzyn... – Wycedził przez zęby Krzesimir – Woj takowy, z Mongolii pochodzący.
-Aaa – z pozorowanym zrozumieniem odezwał się Bzdzisław – To pewnie cebuli nie ma?
-Ma – odparł Krzesimir – Specjalnie dla kolegi dwa wory cebuli tacha na grzbiecie swego lekko karłowatego kucyka.
-Kolego... kolego – z upomnieniem w głosie rzekł Dobrowoj – Niech kolega nie wprowadza naszego Bździcha w błąd, bo on i tak już w takim błędzie i nieświadomości żyje, że niedługo go będą po wsiach obwozić, razem z kobietą z brodą i ptakiem św. Rolanda...
-Ja lubię ptaki – odparł Bzdzisław – Szczególnie jak są puszyste i ćwierkają.
-No, ten ani puszysty nie jest, ani nie ćwierka – powiedział Dobrowoj – gdyż to zasuszona relikwia od św. Rolanda pochodząca... jakby to koledze bliżej wyjaśnić?
-A ten ptak to kolorowy? – zapytał Bzdzisław, brnąc dalej w swe błędne przekonanie o ornitologicznym pochodzeniu relikwii – Może żółty? Ja lubię żółte.
-Nie kolego, najpierw był różowy – powiedział spokojnie Krzesimir, choć widać było, iż niewiele mu brakuje aby zdzielić Bzdzisława przez łeb obuchem swego miecza – Potem fioletowy, jak tubylcy włożyli go Rolandowi między dwa kamienie i przygnietli, a potem sino-zielony jak opowiadał medyk, który jako ostatni badał Rolanda... sino-zielony i napuchnięty...
-Czyli puchaty – z zadowoleniem w głosie odezwał się Bzdzisław – Lubię puchate.
-Nie dojdziemy z nim do ładu – rzekł Dobrowoj – Więc lepiej skoncentrowałbym się na tym kurduplu ze skośnymi oczami.
Mówiąc to Dobrowoj wskazał na Tatara, który niespiesznie przemieszczał się po widocznym z krzaków gościńcu, rozglądając się bacznie dookoła.
-Co on tak się rozgląda? – zapytał Bzdzisław – Może jagód szuka?
-W październiku? – zdziwił się Krzesimir.
-Suponuję, iż to szpieg jakowyś może być – powiedział Dobrowoj, przyglądając się Tatarzynowi.
-Ja suponowałem rano... ale może i teraz bym posuponował? – powiedział Bzdzisław z miną nad wyraz zamyśloną.
-A o czym kolega... teraz mówi? – zapytał Krzesimir, wyraźnie zbity z tropu.
-No chyba o tym, o czym Dobrowoj wspomniał – spokojnie odpowiedział Bzdzisław
-No chyba, że nie sądzę – Krzesimir raczył użyć skomplikowanej figury językowej – Dobrowoj suponuje... czyli przypuszcza, że rzeczony Tatarzyn szpiegiem być może...
-Aha – rezolutnie odparł Bzdzisław – Czyli nie znaczy to, że objadł się wczoraj renklod wielgaśnych, jak ja w ogrodzie naszego kasztelana?
-Nie... i dziwię się, że kolega żre te śliwki – odparł Krzesimir i skrzywił się z dezaprobatą.
-A czemuż to? – inteligentnie nad wyraz zapytał Bzdzisław.
-Bo kasztelan podlewa je fekaliami z całego grodziszcza – powiedział z niesmakiem Krzesimir – nawet specjalne rury, że tak powiem... nawadniające położył, które wprost do latryn grodowych biegną...
-Aha – ponownie rezolutnością wykazał się Bzdisław – To pewnie dlatego tak mi nogi grzęzły, jak żem po te renklody sięgał... cały czas mi coś od dołu zbroi zalatuje...
-Teraz wiemy skąd ten smród – powiedział Krzesimir.
-Panowie, koledzy, towarzysze... – zaczął Dobromir, ale nie dokończył, bo Bzdzisław zaczął się rozglądać dookoła.
-A ty co się tak kręcisz i zerkasz wszędzie? – zapytał
-A bo nie wiem do kogo mówicie – odpowiedział Bzdzisław
-Do was mówię – powiedział spokojnie Dobrowoj
-Aha – rezolutność odpowiedzi zaskoczyła samego Bzdzisława – Bo już myślałem, że tu jacyś naleźli, chyłkiem... i żem ich jakoś nie zoczył...
-Mogę go trzepnąć? – wyrwał się Krzesimir
-Spokojnie – odparł Dobrowoj – Na to zawsze czas nadejdzie sposobniejszy, na razie zajmijmy się Tatarzynem, który zbliżył się do nas na rzut martwym ocelotem.
Faktycznie. Tatarzyn na swojej małej chabecie, rozglądając się w lewo i w prawo, wręcz najechał na leżących w chaszczach rycerzy.
-Ałłaaaa – zakrzyknął po swojemu i za łuk próbował sięgnąć
-Pugaczowa – odkrzyknął Bzdzisław, gramoląc się z krzaków. Tatarzyna zamurowało.
-Czy kolegi nie zastanawia – zapytał Dobrowoj, patrząc na Krzesimira – skąd ten młotek znał odzew?
-Pojęcia bladego nie mam, a więc mnie i zastanawia właśnie – odparł Krzesimir – Ale odzew najwyraźniej prawidłowym jest, gdyż nam skośnookiego zamurowało.
- Zamurowało, a nawet mu żuchwa opaść raczyła – rzekł Dobrowoj – I mucha jakowaś ewolucyje między niepełnym uzębieniem Tatara naszego wykonuje.
-No kto by się spodziewał po naszym Bzdichu, takich zdolności językowych? - zadumał się Krzesimir.
- Nie mów hop, mój zacny towarzyszu – odparł Dobrowoj – Na razie, to tylko jedno słowo padło które zamurowało Tatarzyna.
- Trzeba Bzdzisława zapytać – powiedział Krzesimir – Ej, młotku... co to za skośnooki kurdupel?
-Nie wiem – odpowiedział Bzdzisław – Ale mogę zapytać...
-Zna waść tatarski język? - zapytał Krzesimir ze zdziwienia kręcąc głową
-Nie znam – spokojnie rzekł Bzdzisław
-No to jak się kolega zapyta? - zadał pytanie Dobrowoj
-Po naszemu – odparł Bzdzisław – Może Tatar zna nasz piękny język?
-Nie wiem czemu – powiedział nadal zdziwiony Krzesimir – Ale po raz pierwszy zauważyłem, że w słowach Bzdzicha zagościła nuta logiki
-Czego? - zapytał Bzdzisław
- No i się rozwiało jak sen – podsumował Dobrowoj.
Tymczasem Bzdzisław zbliżył się do siedzącego na kucu Tatara i rozpoczął coś co można by nazwać rozmową. Wymachiwał przy tym rękoma a nawet i czasami nogami, kręcił sakwą a i miecza co chwilę dobywał. Tatar jakby mniej skamieniały, wypluł zaskoczoną ta zmianą muchę, i coś do Bzdzisława odmrukiwał, łukiem pokazywał za siebie i szyderczo się uśmiechał. Po chwili Bzdzisław zakończył porozumiewanie się i podszedł do swych towarzyszy.
-No i? - w niezbyt wyszukany sposób zapytał Krzesimir
-Powiedział, że mu zimno jak diabli, i że we trzech tu jadą, ale tamci dwaj to jakieś młotki i zostali w tyle – wyrecytował Bzdzisław
-I to wszystko z machania łukiem kolega wyczytał? - zapytał Dobrowoj
-I z ulotki którą mi wręczył – spokojnie odparł Bzdzisław
-Z ulotki? - zapytał zdziwiony Krzesimir
-No z tej – powiedział Bzdzisław i podał kawałek skóry zapisany koślawymi literami.
-”Poddać się... oddać bronie...oddać kosztowność. Wielbić Batu-chan i jego dwa tümeny, które iść za Batu-chan.” - wydukał Krzesimir – Ty tłumoku... gdzie tu o zimnie napisane?
-No przecież pisze, że Batu-chan... - powiedział Bzdzisław – Znaczy chciałby być obatuchany
... czyli, że zimno chłopu... ale jakby się tak na cebulkę ubrał, i obatuchał... to by się kucowi chyba nogi rozjechały...
-Młocie średniowieczny – zakrzyknął Krzesimir – Batu-chan to szef wszystkich szefów, Złotej ordy, wnuczek samego Czyngis-chana a zimno to tobie zaraz będzie, jak zobaczysz te dwa tümeny...
-Tümen to nie młotek taki jak ty – powiedział spokojniej Dobrowoj – tylko 10.000 wojów mongolskich...
-Czyli dwa tümeny... - zaczął się zastanawiać Bzdzisław.
-To 20.000 wojów – odparł Krzesimir – i niech się kolega już nie męczy liczeniem.
-O Chryste panie – zadziwił się Bzdzisław – już mi zimno się zrobiło a co gorsza chyba zapaskudziłem zbroję...
-To niech kolega może uda się do Tatara – rzekł Dobrowoj – Będziecie podobnie cuchnąć, to może i nić przyjaźni się między wami nawiąże...
Zawstydzony i drżący z zimna Bzdzisław bez słowa udał się do kucającego koło konia Tatara.
-Nie będzie dobrze – zaczął Krzesimir – Jak ten skośnooki, wsiądzie na konika i pojedzie powiedzieć, że na drodze całej ordy stoi tylko trzech rycerzy, z czego jeden cuchnie.
-No nie będzie dobrze – odparł Dobrowoj – Ale my w stanie wojny z Mongolią nie jesteśmy, jakoś tak nie po rycersku, naszego Tatara o głowę skrócić.
-No nie po rycersku – powiedział Krzesimir i po wąsach się pogłaskał – Ale z drugiej strony, puścić go... to grzech przeciwko narodowi naszemu
-Skośna jego mać! - zaklął Dobrowoj. I w tym właśnie momencie do rozmawiających dołączył Bzdzisław, któren podbiegł do nich charakterystycznym, świńskim truchtem.
-O Boziu... Boziu... Boziu – zaczął, sapiąc jak miech kowalski – Cóżem ja uczynił, ach cóżem?
-A kolega to się dobrze czuje? - zapytał Krzesimir – Bo gada kolega jak w „Prawdzie Ukrytej” czy inszej jakowejś sztuce przez trupy aktorskie wystawiane...
-Źle się czuję – powiedział Bzdzisław i przełożył łuk z lewej do prawej ręki.
-My za to kolegę czujem całkiem dobrze – odparł Dobrowoj – A co kolega robi z tym łukiem Mongoła i gdzież on się podział?
-Żeby tylko przypadkiem nie odjechał – zasmucił się Krzesimir.
-Nie odjedzie – stanowczo stwierdził Bzdzisław
-A to czemuż? - zapytał z zaciekawieniem Dobrowoj
-Bo drzewko obejmuje – odparł Bzdzisław
-Drzewko? - zdziwił się Krzesimir – Znaczy modli się do jakichś ichnich bogów?
-Niespecjalnie – powiedział Bzdzisław
-No to czemu drzewko się nie puści i do nas nie przyjdzie? - zapytał Dobrowoj
-Bo... kurcze... mam to słowo na końcu języka... - zadumał się Bzdzisław
-No to mamy odpowiedź z głowy - rzekł Krzesimir – Wcześniej niż za godzinę, kolega Bzdzisław się nie odwiesi.
-”Zintegrowany”... - wydusił niespodziewanie szybko Bzdzisław
-Zi...zii...zintegrowany? - zająknął się Dobrowoj
-Tak... został zintegrowany z drzewkiem a dokładnie z sosenką – odparł Bzdzisław.
-A któż go zintegrował? - zapytał Krzeszimir
-A jam ci to uczynił – powiedział Bzdzisław z zawstydzoną miną
-A jak to się stało? - zapytał Dobrowoj.
-A bośmy się założyli kto lepiej z łuku strzela – powiedział Bzdzisław
-Ale kolega w ogóle strzelać z łuku nie umie – powiedział Krzesimir i znów zaczął wąsa szarpać.
-Nawet naciągnąć go nie potrafi – dodał Dobrowoj – Pamiętam zawody łucznicze w Kasztelanii... i niefortunną próbę pomocy przy naciąganiu łuku
-Ja też pamiętam – powiedział Krzesimir – I to niestety sam Kasztelan się zaoferował do pomocy.
-Dokładnie – odparł Dobrowoj – Potem w kilku musieliśmy Kasztelana z cięciwy wyplątywać i nawet oskarżenia były, że jakoby Bzdzich chciał Kasztelana zadusić
-Nie chciałem – smutnym głosem odparł Bzdzisław
-Wiemy, wiemy – zaśmiał się Krzesimir – To co z tym łukiem i Tatarem?
-No założyliśmy się, któren z nas lepiej z łuku strzela – zaczął opowiadać Bzdzisław – a potem Tatar na kawałku skóry wygarbowanej, tarczę węglem z ognia wyciągniętym narysował i poszedł na sosence ją powiesić... a ja akurat pierwszy miałem strzelać... więc łuk próbował ja naciągnąć, napociłżem się, ale w końcu strzałę udało mi się nałożyć...
-I? - zapytał z ciekawością Krzesimir.
-I mi się wymskła – spokojnie powiedział Bzdzisław patrząc na trzymany łuk.
-Chyba... wymsknęła – podpowiedział Dobrowoj
-Czy tak, czy siak... poleciała – rzekł Bzdzisław.
-I? - ponownie, dość zdawkowo zapytał Krzesimir.
-I... ta wymsknięta strzała zintegrowała Tatara, tarczę i sosenkę w jeden twór – odparł Bzdzisław
-Zastrzelił Waść Tatara? - zapytał Dobrowoj – Naszego gościa?
-Cóż... - odparł Bzdzisław – Wolałbym słowo „Zintegrowałem”
-No, Tatarowi to w sumie obojętne – powiedział Krzesimir – i cóż teraz tym fantem poczniem?
-Hmm – zadumał się Dobrowoj – W sumie to wypadek był... winy żadnej tu naszej nie widzę, ani powodu do wojny z racji zintegrowania jednego skośnookiego z tarczą...
-A właśnie... tarcza – zaczął Bzdzisław – tarczę to bym sobie wziął, coby samemu poćwiczyć
-A na co wam akurat ta tarcza? - zapytał Krzesimir – To nie może kolega swojej własnej zrobić?
-A bo ta wyglądała jakby ją z pośladków Kasztelana naszego zdjęto – powiedział Bzdzisław – nawet rowek pośrodku był...
-A fuj – wzdrygnął się Dobrowoj
-A podwójne fuj – dodał Krzesimir – i lepiej na koń siądźmy zanim te dwa tümeny tu nadjadą, i zechcą się sprawdzać w strzelaniu z łuku, bez użycia tarczy
-Tak, na koń panowie – powiedział Dobrowoj
-A ja? - zapytał Bzdzisław
-A waść na tatarskiego kuca siądziesz – odparł Dobrowoj.
-Może tak być – rozweselił się Bzdzisław – Sprawdzę czy cebuli w sakwach nie ma
I tak nasi dzielni rycerze odjechali z miejsca gdzie w 1241 pojawili się kolejni wojownicy Mongolscy, którzy bez problemów zintegrowali wielu naszych rycerzy, niekoniecznie z drzewami. Ale to już inna historia...

*najazd nastąpił zimą... ale co mi tam

czwartek, 30 kwietnia 2015

Dealer Wierszy

„Dealer wierszy” © Andrzej „Vader”

To była pierwsza akcja, w której miałem wziąć udział osobiście. Jednak nie myślałem, że trafię do piekła. A wierzcie mi. Spotkaniem z dealerem wierszy to było piekło. Jak powiedział nam na odprawie nadinspektor Wręga, ten dealer, to wyjątkowo chytry i niebezpieczny osobnik. Z początku nie uwierzyłem. W końcu to tylko dealer wierszy. Co może zrobić nam, uzbrojonym po zęby funkcjonariuszom? Myliłem się. Ach jak bardzo się myliłem.
Akcja nosiła kryptonim „Poeta”. Opancerzonym pojazdem bojowym zostaliśmy podwiezieni pod starą, zapyziałą kamienicę. To właśnie tu, na drugim piętrze, gdzie z okna wyglądała zaschnięta paprotka, siedział ten obleśny potwór i dealował. Z jego mieszkania wychodzili starzy i młodzi. Ofiary jego wierszy. Nałogowcy. Łapał ich w swoje szpony. Czytał krótkie wierszyki, fraszki a potem uzależniał ich od poezji. I już nie mogli sobie poradzić bez dziennej dawki.
Musieliśmy zniszczyć to gniazdo występku. Wypadliśmy z transportera i przylgnęliśmy do ściany domu. Przed sobą widziałem plecy aspiranta Bakarskiego. W kamizelce wierszoodpornej i hełmie prezentował się wyjątkowo bojowo. Gęsiego, powoli zaczęliśmy wchodzić po schodach kamienicy. Byłem ostatni i ubezpieczałem tyły. Nie wiedzieliśmy czy Poeta nie ma może wspólnika. Nie mogliśmy ryzykować. Bacznie się więc za siebie rozglądałem, ale kiedy usłyszałem podjeżdżające dwa kolejne transportery, doszedłem do wniosku, że żaden wierszokleta nie spróbuje akcji samobójczej. Po kilku sekundach byliśmy już na górze. Drzwi były odrapane i małe spłachetki farby zwisały z nich jak flagi w święto. Stałem na półpiętrze z wycelowaną w nie bronią. Aspirant Bakarski stanął na wprost drzwi. To był ryzykowny ale i bohaterski czyn. Nie wypuścił młodych, gniewnych tylko poszedł sam na pierwszy ogień. Ryzykował. Krzyknął „Otwierać!”. Brak reakcji nie zaskoczył nikogo. Bakarski kopnął drzwi. Krótka fraszka uderzyła go prosto w twarz. Ten kawał chłopa zwalił się na podłogę jak stary worek. Krew poszła mu uszami. Chłopcy skoczyli na boki i zagrały ich karabinki. Kule siekły wnętrze przedpokoju poety. Starszy posterunkowy Molenda, doskoczył do Bakarskiego i złapał go za kamizelkę. Chciał wyciągnąć przełożonego z zagrożonego terenu. Właśnie wtedy Poeta zaatakował. W kierunku Molendy poleciały treny Kochanowskiego. Starszemu posterunkowemu udało się dwukrotnie uchylić, ale tren nr VIII trafił go w korpus. „Dostał Orszulką!” rozległy się krzyki. To brzmiało jak wyrok. Chłopcy odciągnęli obu leżących funkcjonariuszy. Byłem jednym z tych którzy znosili na dół Molendę. Kątem oka zauważyłem jeszcze wpadające do wnętrza przedpokoju poety, granaty dymne. Zrobiło się mgliście. Kiedy zanieśliśmy Molendę do stojącej karetki, chciałem natychmiast biec na górę, żeby zemścić się na poecie. Ale przywołał mnie komisarz Kaczkowski. Musiałem zostać. Więc stałem przy samej bramie ze skierowaną na klatkę schodową bronią. Pomyślałem, że gdyby Poeta chciał tędy uciekać, to wypruję w niego cały magazynek. Do samego końca. Ale on nie zamierzał uciekać. Nie zamierzał się też poddać. Z góry słychać było krzyki i nawoływania. Pojedyncze serie z broni maszynowej cięły powietrze. O tym co się dzieje na górze dowiadywałem się od schodzących pojedynczo kolegach, którzy doładowywali koło mnie amunicję. Z początku Poeta bronił się tylko małymi formami, treny, fraszki fruwały w powietrzu. Oddział postanowił więc przypuścić frontalny atak. Usłyszałem z góry rozkaz. A po chwili krzyki „Medyk, medyk!!”. Zaniepokoiłem się, kolejny z chłopaków został ranny. I faktycznie, po chwili czterech naszych, niosło posterunkowego Błaszczaka, trzymając go za nogi i ręce. „Poleciał Szymborską!” wykrzykiwał pierwszy ze znoszących go kolegów. To oznaczało tylko jedno. Poeta był przygotowany. Na nasz atak odpowiedział limerykami. Chłopcy wycofali się na wcześniej zajmowane pozycje. Przegrupowali się. Dołączyła do nich załoga drugiego transportera. I znów poszli w bój. I wtedy zaczęło się piekło. Na nasze kule, poeta odpowiedział 13-zgłoskowcem. To była masakra. Najpierw „Śluby Panieńskie” Fredry zatrzymały nasz atak. A potem „Pan Tadeusz” skosił całą pierwszą linię. Co chwila kogoś z góry znoszono. Obserwowałem zakrwawionych kolegów. Było mi ich żal i byłem wściekły. Komisarz Kaczkowski też to obserwował i w końcu podjął decyzję. „Sprowadzić grafomana” usłyszałem jak mówi do krótkofalówki. To była nasza broń ostateczna. Aspirant Kleszcz Wacław sprawdzał się w takich sytuacjach idealnie. Po godzinie względnego spokoju, podjechało czarne BMW i aspirant Kleszcz w równie czarnych okularach pojawił się na horyzoncie. Chwilę porozmawiał z komisarzem, poprawił garnitur, strząsnął z ramienia niewidoczny pyłek i poszedł wolnym krokiem na górę. Nie wiem co tam się działo. Po akcji koledzy opowiadali, że Kleszcz zaczął czytać Poecie własne wiersze. Poeta odpowiadał klasykami. I tak trwało przez godzinę. Ale w końcu Poeta się poddał. Kleszcz skasował go, używając swojej tajnej broni. Zacytował z pamięci fragment swojego idola. „Majteczki w kropeczki łohohoho” wybrzmiało na górze i Poeta ze łzami w oczach i z podniesionymi rękoma wyszedł z ufortyfikowanego pokoju.
A tydzień później w artykule o pojmaniu dealera wierszy, przeczytałem o odznaczeniu aspiranta Kleszcza, orderem za odwagę. Należało mu się. Za służbę. I za chłopaków.

Utwór nagrodzony III nagrodą na  IV Bielskim Konkursie Satyrycznym WRZUĆ NA LUZ 2015

wtorek, 23 września 2014

KURT


Wyszedłem dziś rano z psem na spacer. Kurta nigdzie nie było. Postanowiłem więc przejść się utartym szlakiem. Myślałem, że może gdzieś go spotkam. W połowie tego, utartego szlaku podszedł do mnie sprężystym krokiem starszy mężczyzna. Zaczął rozmowę od zachwytów nad moim psem.
-Jaki piękny piesku – powiedział, a w jego głosie usłyszałem wyraźnie tą charakterystyczną, kresową nutę. Ten zaśpiew, to zaciąganie. Ponieważ dawno nie słyszałem tego akcentu, postanowiłem chwile postać i posłuchać starszego mężczyzny. Mój pies szwendał się koło naszych nóg, to odbiegając, to znów wracając z kawałkiem patyka w pysku. Nie zwracałem na niego specjalnej uwagi. Do czasu, kiedy to mężczyzna przerwał w połowie swoje zdanie i spojrzał na mojego czworonoga
-Pies kuleje – powiedział. Popatrzyłem na mojego psa z uwagą. Ale nie kulał.
-Pies kuleje – powtórzył starszy Pan z jakąś dziwną miną. Ponownie rzuciłem okiem na psa, ale nie zauważyłem żadnych symptomów kulenia.
-No nie wiem, chyba nie kuleje – stwierdziłem, zerkając to na psa to na mojego rozmówcę.
-Pies kuleje – powtórzył stanowczym głosem starszy Pan.
-No nie kuleje, przecież widzę – odparłem już trochę zmęczony wmawianiem mi czegoś, co nie ma miejsca.
-Piesku leje mi na nogę – powiedział mój kresowy rozmówca, odwrócił się na pięcie, i z mokrą nogawką, pomaszerował przed siebie.
.

wtorek, 15 lipca 2014

KURT



Idąc do sklepu po chleb i kiszone ogórki, napotykam Kurta siedzącego na ławce. Nic dziwnego więc, że przysiadam koło mojego najlepszego przyjaciela.
-Wiesz co jest najgorsze w samotności? – pyta Kurt na powitanie.
-Hmm... że się jest samemu? – odpowiadam pytaniem.
-Nie – mówi Kurt i spluwa na trotuar – Najgorsze jest to, że nie ma komu sprawić bólu, smutku i do łez doprowadzić.
-A Mieciowi z drugiego piętra? – pytam
-Ale mnie chodziło o kogoś bliskiego – mówi Kurt, zerkając na mnie. – Na kogoś, kto jest przy Tobie, komu na Tobie zależy... takim osobom najlepiej sprawia się ból.
-Myślę, ze Miecio nam na razie powinien wystarczyć – odpowiadam
-Miecio to substrat – odpowiada Kurt – Takie placebo Mieciowe...
-Z braku laku i placebo lekiem na każde zło – mówię spoglądając na balkon drugiego piętra.
-Ale czy Miecio wie? – pyta Kurt – Czy wie, że jest zastępstwem naszych matek, ojców, żon i dzieci?
-Nie wiem czy wie – mówię spokojnie – Można się go zapytać...
-Miecio !!! – ryczy Kurt. Na balkonie pojawia się rudy chłopczyk w okularach.
-Mieciooo... – kontynuuje Kurt – Twoja stara szuka trufli w lesie !!!
Rudy chłopczyk z płaczem ucieka z balkonu.
-Eee... cienkie to było – mówi Kurt
-Cienkie... – odpowiadam – mogłeś powiedzieć, że czesze kotlety.
-Mogłem – odpowiada Kurt i wstaje – Do dupy z samotnością.

czwartek, 13 lutego 2014

KOLORY

Kolory – 12.02.2014

Takie piękne jest niebo, granatowe
Żółty piasek się odcina mocna kreską
Jesień przez park zapieprza, gubiąc liście
Płomieniami wirując nad kładeczką

Czerwień wozów strażackich, złoto kasków
W kroplach wody zaklęte są pryzmaty
Pokaz akcji bojowej w szarym dymie
Zamknięty w barwnej fotografii

Trzy kolory, czerwony, a więc stoję na przejściu
Rozglądając się, gdzie jest to wszystko
                                                Za cholerę nie widzę, ale trudno się dziwić
                                                Skoro jestem od dziecka daltonistą

Pan Polityk

Pan Polityk - 12.02.2014

Proszę Pana, ten polityk to jest święty
On nie skrzywdzi ani chrząszcza ani muchy
Kiedy mieszkał jeszcze u nas w kamienicy
To na wolność puszczał nawet karaluchy

On złotówki nie wziął nigdy od nikogo
Z biednym się podzielił chlebem oraz kocem
Jest patriotą, bogobojnym ideałem
Krystaliczna jego dusza, myśli złote

Nie wiem czemu dopieprzacie się do niego
Wy pismaki i wszystkie medialne gnoje
                                                To, że nawalony zleciał dziś z mównicy
                                                To nie ważne, ważne to, że chla za swoje.

środa, 29 stycznia 2014

GRODZISZCZE


Trójka rycerzy: Dobrowoj z Pyzdr, Krzesimir z Kalisza i Bzdzisław z
Pierdogrzmotów stali sobie spokojnie na pagórku, pośród drzewek liściastych i nielicznych chojaków, przyglądając się panoramie roztaczającej przed ich oczyma.
-To gdzie nas dziś wywiało? – zapytał Dobrowoj
-Nie wiem – odparł Krzesimir, przyglądając się otoczeniu – Nie wiem, ale grodziszcze jakoweś widzę...
-Też je dostrzegłem – powiedział Dobrowoj
-A ja go nie widzę – spokojnie skonstatował Bzdzisław
-Nie widzicie, bo tyłem do onego grodziszcza stoicie i jeno choinki macie przed oczami – również spokojnym głosem odpowiedział Dobrowoj
-Nie mogę stać tyłem, bo tyłem nic nie widzę – odrzekł Bzdzisław
-Młot – powiedział Krzesimir, drapiąc się po brodzie
-Odwróćcie go kompanie miły – poprosił Dobrowoj – Bo inaczej grodziszcza nie ujrzy i opowieść nasza zawiśnie w powietrzu jak topór wikinga
-O... grodziszcze jakoweś! – powiedział Bzdzisław, kiedy Krzesimir zmienił siłą jego położenie
-No grodziszcze, grodziszcze – stwierdził Dobrowoj
-Cicho, spokojnie... muchy bzykają, słońce grzeje – powiedział Krzesimir, przeciągając się leniwie, aż nity w zbroi zaskrzypiały.
-Nuda – powiedział Bzdzisław, kładąc dłoń na głowni miecza
-Jaka nuda? – zapytał Dobrowoj, spoglądając na Bzdzisława zdziwionym wzrokiem
-No nuda – odparł Bzdzisław – Nic się nie dzieje, grodziszcze stoi, nikt go nie oblega, no żeby chociaż jakieś małe zarzewie ogieńka, oręża szczęku nie słychać, płaczu niewiast i gwałconego drobiu... nuda
-A na cholerę to koledze? – nieparlamentarnie wyraził się Krzesimir
-A na chwałę rycerską – odrzekł Bzdzisław, poprawiając przekrzywioną zbroję
-Jeden taki, to na chwałę rycerską i psychiczną chorobę symulując, na wiatraki z kopią się zasadzał – powiedział Dobrowoj
-Musiał z kopią, nie stać go było na oryginał? – zapytał Bzdzisław
-Mogę go znieczulić? – zapytał Krzesimir, potrząsając znacząco swą lśniącą rękawicą
-A jakoż się zwał ten zacny rycerz? – z zaciekawieniem zapytał Bzdzisław
-Don Kichot z Manchy – odparł Dobrowoj
-Korniszon z Hańczy? – zapytał Bzdzisław – To nie wiem czemu nie znam, wujka w Hańczy miałem
-Pewnikiem taki sam młot jak nasz kolega – z przekąsem wtrącił Krzesimir
-Miał kolega? – dopytywał Bzdzisława Dobrowoj
-Ano miałem, bo wuj zszedł był – smutnym głosem odparł Bzdzisław
-Na psychiczną chorobę? – z ironicznym uśmieszkiem zapytał Krzesimir
-Nie – odparł Bzdzisław – Do piwniczki zszedł był...
-I tam mu się zmarło? – zapytał Dobrowoj
-Nie – zdziwionym głosem zaprzeczył Bzdzisław – miodów tam różnistych dostatek w onej piwniczce był, to i wujowi czasu tam zeszło...
-No to zszedł był, czy nie był zszedł? – zapytał Krzesimir
-Też mnie to odrobinę zaciekawiło – powiedział Dobrowoj, drapiąc się w brodę
-Zamieszkał w piwniczce – spokojnie odparł Bzdzisław – Do której zszedł był...
-Ale żyje? – dopytywał Krzesimir
-Tego nie wiem – odparł Bzdzisław – Nikt go od tamtej pory nie widział
-To i tak nie ma w sumie znaczenia – powiedział Dobrowoj – W końcu o innego rycerza się rozchodziło i nie z Hańczy tylko z La Manchy...
-Aaa – ze zrozumienie „zaaował” Bzdzisław – A ten Korniszon z Manczy to kto?
-Nie „Korniszon”, tylko Don Kichot – nader spokojnie tłumaczył Dobrowoj – Błędny rycerz
-Aaa – ponownie „zaaował” Bzdzisław
-Zdzielić go? – zapytał Krzesimir
-Nie... no – zawahał się Dobrowoj – Może mu coś pod tym hełmem w końcu zaiskrzy
-Chyba jak mu iskra z ogniska tam wleci – powiedział Krzesimir
-Rycerz błędny –zadumał się Bzdzisław – znałem jednego Błędnego... ale mu Kleofas na chrzcie dali... a nie Don
-A ten miał na imię Alonso a nie „Don” – odparł Dobrowoj
-No to co mnie w błąd wprowadzacie? – zirytował się Bzdzisław
-I do tego zwano go „Rycerzem smętnego oblicza” – dodał Dobrowoj, przyglądając się reakcji Bzdzisława
-Ja jestem rycerzem... – zadumał się Bzdzisław
-I do tego smętnie oblicza – powiedział Krzesimir – Pamiętacie jak miał ocenić liczbę rycerzy przeciwnika?
-Oj pamiętam, pamiętam – odparł Dobrowoj – Powiedział „Trzech”
-No właśnie – potwierdził Krzesimir – Na polu stało dziesięć tysięcy rycerstwa... a on trzech tylko zauważył...
-Bo mnie trzech goniło – odparł Bzdzisław
-Taa... tylko na tą wieść, król nasz dwudziestu konnych zaledwie wysłał im naprzeciw – smutnym głosem powiedział Dobrowoj
-Jak wrócili, to każden jeden był siwy ze strachu – dodał Krzesimir
-Nawet ten łysy – powiedział Dobrowoj
-I każden miał zbroję do prania – powiedział Krzesimir, znacząco zerkając na Bzdzisława
-Oj tam, oj tam – powiedział Bzdzisław – Nie ma co wracać do starych czasów
-Lepiej wracać do starych, niż myśleć o nadchodzących – powiedział Krzesimir – Nigdy nie wiadomo co nasz Bzdzichu narozrabia.
-A ja tam kiedyś cos rozrabiam... - żachnął się Bzdzisław – Toć przecie ja spokojny jako baranek jakowyś.
-Baranek... – zachichotał Krzesimir – Z was kolego to nie baranek a Baran pełną gębą.
-Czy on mnie obraża? – zapytał Bzdzisław, Dobrowoja.
-Nie sądzę, raczej zbyt prawdomównym mi się wydaje – odparł wymijająco Dobrowoj.
-Aha – odparł Bzdzisław na poły rozumiejąc, albo udając, że rozumie – Może ja smętnie obliczam... ale wzrok to mam dobry
-A co tu wzrok ma do tego co mówimy – zdziwił się Dobrowoj.
-A w zasadzie nic – odparł Bzdzisław.
-No to po co kolega raczył o swym wzroku sokolim napomnieć? – zapytał Krzesimir.
-A bo się grodziszcze fajczy – spokojnie powiedział Bzdzisław.
-Gro... orzesz ty w kolczugę kłuty – fantazyjnie zaklął Krzesimir podnosząc wzrok i zerkając ku faktycznie, pięknie palącemu się gródkowi.
-Ma rację – powiedział Dobrowoj – Jeszcze chwile temu, blanki jego pięknie się skrzyły w słońcu a teraz dym czarny bucha.
-Może to Tatarzyn obległ grodziszcze – rzucił przed siebie Krzesimir.
-Tatarzyn? – zdziwił się Dobrowoj – A który to mamy rok?
-Ja dziś nie wziąłem kalendarza – odparł Bzdzisław.
-A to czemu? – zdziwił się Krzesimir – Przecież w waszych przepastnych sakwach, zawsze było nań miejsce?
-Ale ten był z księżną Gryzeldą – zawstydzony odparł Bzdzisław – i żem sobie go w izbie nad łożnicą powiesił
-O fuj – skrzywił się Krzesimir – Ja tą Gryzeldę to kiedyś widziałem.
-I jakie wrażenia? – zapytał Dobrowoj.
-O fuj – skrzywił się ponownie Krzesimir.
-A ta w kalendarzu bez sukni była – powiedział Bzdzisław lekko się śliniąc – W samych ino galotach.
-O podwójny fuj... – próbował się skrzywić Krzesimir, ale więcej już nie mógł.
-No ale może coś bliżej – powiedział Dobrowoj – Bo ja z rzeczoną Gryzeldą przyjemności spotkania nie miałem.
-Przyjemności??? – Krzesimir aż sapnął – Pamięta kolega tego ukraińskiego chłopa, Hryhorija?
-O fuj... – tym razem skrzywił się Dobrowoj.
-No właśnie – powiedział Krzesimir – Tego co nim straszono dzieci?
-O fuj, fuj... pamiętam – odparł zdegustowany Dobrowoj.
-No to Gryzelda, pięć razy brzydsza jest od Hryhorija – stwierdził Krzesimir
-O, popiątne fuj, fuj – powiedział Dobrowoj i poszarzał na twarzy.
-A mnie się podoba – powiedział Bzdzisław i zerknął w kierunku pożaru – Grodziszcze dogasa...
-O fuj... a nie, nie fuj – zastanowił się Dobrowoj – Faktycznie, jakby dogasało...
-To co robimy? – zapytał Krzesimir
-Ja kalendarza nie mam – powiedział Bzdzisław – Ale mam kiełbaski, co żem je z gospody zabrał.
-Hmm... – zamruczał Dobrowoj – Niby z kolegi taki ten, tego... ale tym razem chyba nawet ja się musze zgodzić, że kiełbaski to niegłupi pomysł.
-To co? – zapytał Krzesimir – Grillujemy?
-Chyba trzeba się spieszyć – odparł Dobrowoj – Bo nam grodziszcze zupełnie dogaśnie, a kolega niech nam te kiełbaski pokaże, bo po koledze to nigdy nic nie wiadomo...
Bzdzisław posłusznie zaczął grzebać w sakwie i po chwili wyciągnął rzeczone kiełbaski, owinięte w jakieś różowy materiał. Rozwinął je i pokazał swym druhom.
-No, i całkiem ładne te kiełbaski – skonstatował Dobrowoj – Smacznie wyglądają
-A w co kolega szanowny, to mięcho zawinął? – zapytał Krzesimir, przyglądając się różowemu materiałowi.
-A w galoty księżnej Gryzeldy – z obleśnym uśmieszkiem odparł Bzdzisław.
-O fuj, fuj, fuj – skrzywili się pozostali rycerze i zanim Bzdzisław cokolwiek do tego dodał, wskoczyli na konie i odjechali. A dym z grodziszcza unosił się za nimi jeszcze długo i całkiem wysoko, jak na takie małe grodziszcze. I nie było już im dane dowiedzieć się, że to nie od ataku niecnego Tatarzyna, grodziszcze owo spłonęło. A od iskry z ognia w który mieszkańcy grodu, z obrzydzeniem wrzucali ekskluzywne wydanie kalendarza z rozebraną do rosołu księżna Gryzeldą.