PONIEDZIAŁEK – Dzisiaj w telewizji, powiedzieli, że do naszego kraju przyjedzie 30 obrazów pędzla znanego, holenderskiego malarza, Erwina van Dummkopfa. W tym najbardziej znany: „Madonna z Bułą”. Obraz, należący do tryptyku „Kobiet Żrących”, jest najwybitniejszym wytworem mistrza pędzla i rozpuszczalnika. A jego cena to ho...ho a może i więcej. Próbowaliśmy to z Paprochem przeliczyć na nasze policyjne pensje, ale wyczerpała się bateryjka w kalkulatorze posterunkowego.
WTOREK – Wczoraj w telewizji, a dzisiaj zobaczyliśmy „Madonnę z Bułą” na własne oczy. Ponieważ grupa antyterrorystów którzy mieli ochraniać transport z obrazami van Dummkopfa, struła się sałatką z przeterminowanych owoców morza, koordynator zabezpieczenia transportu, w trybie nagłym zadzwonił do pułkownika Żelaznego. Bo byliśmy najbliżej. I po pięciu minutach, w pełnym rynsztunku, nasz ukochany przełożony pogonił nas trzy przecznice dalej. Wsadzono nas do furgonetki i pognaliśmy w stronę galerii sztuki. Na pożegnanie, pułkownik Żelazny zakomunikował nam, aby żaden idiotyzm nam do głowy nie przyszedł i zatrzasnął drzwi furgonetki. Niestety, kapral Klucha jeszcze nie do końca wsiadł, więc drzwi uderzyły go w tyłek i pchnęły do przodu. Pomimo prób złapania się czegokolwiek, kapral zamachał tylko łapami w powietrzu i centralnie wbił się głową w najdroższy obraz Erwina van Dummkopfa. Jedziemy na sygnale. My i „Madonna z Kluchą”. Na czerwonym świetle, chyłkiem wyskoczyliśmy z furgonetki i ukryliśmy się za śmietnikiem. Co to będzie?
ŚRODA – Gdybyście kiedyś chcieli poruszać się po świecie z obrazem nasadzonym na szyję, to informuję, że jest to trudne i niewygodne. Przekonał się o tym kapral Klucha, kiedy próbowaliśmy całą naszą, zgraną trójką wsiąść do Pekaesu. Próbowaliśmy go bezskutecznie wepchnąć do autobusu, ale solidna, drewniana rama przeszkadzała w realizacji tego pomysłu. Pewnie zastanawiacie się, czemu do Pekaesu? Bo posterunkowy Paproch powiedział, że ma w rodzinie zamieszkującej wieś Rzęziązna, szwagra artystę. I być może on naprawi „Madonnę z Bułą” a teraz z Kluchą. I pewnie ten plan by upadł, gdyby nie stanowcza postawa kilku emerytek w chustkach i z koszami pełnymi wiktuałów. Babcie, zdenerwowane czekaniem na wejście do środka, tak naparły na nas, że rama obrazu pękła i Klucha owinięty płótnem, ciągnąc za sobą resztki drewna, zniknął w środku. My również, popchnięci przez chuderlawe starowinki, zostaliśmy wciśnięci do wnętrza autobusu. Reszta podróży przebiegła komfortowo. Ja cały czas byłem przyklejony ustami do szyby, a Paproch przesiedział całą drogę na chrząkającym knurze. Dopiero potem okazało się, że to nie knur, tylko przewrócony wcześniej kontroler biletów. I tu się komfort skończył. Kontroler był krzepki. Wstał i wytrzaskał Paprocha po twarzy. Wywalili nas z Pekaesu w środku lasu.
CZWARTEK – Po nocy spędzonej w lesie i zejściu opuchlizny z twarzy Paprocha, udaliśmy się na poszukiwania jego szwagra-artysty. Nie jest łatwo poruszać się po lesie, ciągnąc za sobą wiszący na szyi obraz z połamaną ramą. Przekonał się o tym kapral Klucha, który co chwilę zaczepiał o pieńki i konary. Zaczynam się o niego obawiać. Nie wygląda najlepiej. No może nieco lepiej od „Madonny z Bułą”. Ta, przeciągnięta po mchu i jagodach... przestała przypominać „Madonnę”. Teraz przypomina, to w co wdepnął posterunkowy Paproch, a co podobno należało kiedyś do misia. Zaczął padać deszcz. Założyliśmy bazę jak wytrawni himalaiści. To znaczy, posadziliśmy kaprala Kluchę na pieńku a my wczołgaliśmy się pod wisząca na nim „Madonnę” pędzla... e, teraz to by się chyba do tego obrazu nie przyznał. Nawet jest tu dość sucho. Tylko Klucha jęczy, że mu pada na głowę. Dzwonił pułkownik Żelazny. Ze strachu nie odebrałem.
PIĄTEK – Paproch nie nadaje się na pilota wycieczek, bo dopiero dzisiaj dotarliśmy do chaty jego szwagra. Otworzyła szwagierka. Przerażona naszym widok, zaczęła krzyczeć. Dopiero jak poznała posterunkowego Paprocha, trochę się uspokoiła. Ale i tak trzy razy sprawdzała jego legitymacje służbową, aby się upewnić. Jak się okazało, szwagra nie było. Pojechał na wystawę obrazów niejakiego Erwina van Dummkopfa. To nas zaskoczyło, a szczególnie kaprala Kluchę, któremu „Madonna” coraz bardziej ciążyła. A kiedy we włączonym przez szwagierkę telewizorze, zobaczyliśmy reportaż z właśnie otwartej wystawy malarstwa Erwina van Dummkopfa i szwagra Paprocha, stojącego na tle obrazu „Madonny z Bułą”, kapral Klucha nie wytrzymał i runął. Na podłogę. Razem z tym co pozostało z zacnego obrazu na jego szyi. Zadzwonił Żelazny. Odebrałem. Niepotrzebnie.
SOBOTA – Dzięki Bogu drogę powrotną odbyliśmy w radiowozie. Klucha uwolniony z obrazu odzyskał humor. Ale na krótko, bo wykorzystaliśmy go do pchania samochodu pod górę. A znów zaczął padać deszcz. Okazało się, że prawdziwy obraz Erwina van Dummkopfa, czyli „Madonna z Bułą”, pojechał zupełnie inną trasą ze względów bezpieczeństwa. I z tych samych względów, zaaranżowano naszą podróż furgonetką z kopią obrazu. Kiedy zniknęliśmy, zaczęto nas początkowo poszukiwać listem gończym jako... złodziei. Dopiero pułkownik Żelazny, wyjaśnił przełożonym, iż można nas oskarżyć o wszystko, ale planowanie rzeczy wybiegających ponad pięć minut wprzód jest z góry skazane u nas na niepowodzenie. A praca zespołowa przekracza nasze możliwości intelektualne. Podobno tak powiedział. Niewiele z tego zrozumiałem. Jedyne co do mnie dotarło, to informacja, że będziemy musieli zwrócić pieniądze za kopię „Madonny z Bułą”. Ale nie wiem dlaczego wszyscy. W końcu to Klucha zarył łbem w „Bułę”.
WTOREK – Wczoraj w telewizji, a dzisiaj zobaczyliśmy „Madonnę z Bułą” na własne oczy. Ponieważ grupa antyterrorystów którzy mieli ochraniać transport z obrazami van Dummkopfa, struła się sałatką z przeterminowanych owoców morza, koordynator zabezpieczenia transportu, w trybie nagłym zadzwonił do pułkownika Żelaznego. Bo byliśmy najbliżej. I po pięciu minutach, w pełnym rynsztunku, nasz ukochany przełożony pogonił nas trzy przecznice dalej. Wsadzono nas do furgonetki i pognaliśmy w stronę galerii sztuki. Na pożegnanie, pułkownik Żelazny zakomunikował nam, aby żaden idiotyzm nam do głowy nie przyszedł i zatrzasnął drzwi furgonetki. Niestety, kapral Klucha jeszcze nie do końca wsiadł, więc drzwi uderzyły go w tyłek i pchnęły do przodu. Pomimo prób złapania się czegokolwiek, kapral zamachał tylko łapami w powietrzu i centralnie wbił się głową w najdroższy obraz Erwina van Dummkopfa. Jedziemy na sygnale. My i „Madonna z Kluchą”. Na czerwonym świetle, chyłkiem wyskoczyliśmy z furgonetki i ukryliśmy się za śmietnikiem. Co to będzie?
ŚRODA – Gdybyście kiedyś chcieli poruszać się po świecie z obrazem nasadzonym na szyję, to informuję, że jest to trudne i niewygodne. Przekonał się o tym kapral Klucha, kiedy próbowaliśmy całą naszą, zgraną trójką wsiąść do Pekaesu. Próbowaliśmy go bezskutecznie wepchnąć do autobusu, ale solidna, drewniana rama przeszkadzała w realizacji tego pomysłu. Pewnie zastanawiacie się, czemu do Pekaesu? Bo posterunkowy Paproch powiedział, że ma w rodzinie zamieszkującej wieś Rzęziązna, szwagra artystę. I być może on naprawi „Madonnę z Bułą” a teraz z Kluchą. I pewnie ten plan by upadł, gdyby nie stanowcza postawa kilku emerytek w chustkach i z koszami pełnymi wiktuałów. Babcie, zdenerwowane czekaniem na wejście do środka, tak naparły na nas, że rama obrazu pękła i Klucha owinięty płótnem, ciągnąc za sobą resztki drewna, zniknął w środku. My również, popchnięci przez chuderlawe starowinki, zostaliśmy wciśnięci do wnętrza autobusu. Reszta podróży przebiegła komfortowo. Ja cały czas byłem przyklejony ustami do szyby, a Paproch przesiedział całą drogę na chrząkającym knurze. Dopiero potem okazało się, że to nie knur, tylko przewrócony wcześniej kontroler biletów. I tu się komfort skończył. Kontroler był krzepki. Wstał i wytrzaskał Paprocha po twarzy. Wywalili nas z Pekaesu w środku lasu.
CZWARTEK – Po nocy spędzonej w lesie i zejściu opuchlizny z twarzy Paprocha, udaliśmy się na poszukiwania jego szwagra-artysty. Nie jest łatwo poruszać się po lesie, ciągnąc za sobą wiszący na szyi obraz z połamaną ramą. Przekonał się o tym kapral Klucha, który co chwilę zaczepiał o pieńki i konary. Zaczynam się o niego obawiać. Nie wygląda najlepiej. No może nieco lepiej od „Madonny z Bułą”. Ta, przeciągnięta po mchu i jagodach... przestała przypominać „Madonnę”. Teraz przypomina, to w co wdepnął posterunkowy Paproch, a co podobno należało kiedyś do misia. Zaczął padać deszcz. Założyliśmy bazę jak wytrawni himalaiści. To znaczy, posadziliśmy kaprala Kluchę na pieńku a my wczołgaliśmy się pod wisząca na nim „Madonnę” pędzla... e, teraz to by się chyba do tego obrazu nie przyznał. Nawet jest tu dość sucho. Tylko Klucha jęczy, że mu pada na głowę. Dzwonił pułkownik Żelazny. Ze strachu nie odebrałem.
PIĄTEK – Paproch nie nadaje się na pilota wycieczek, bo dopiero dzisiaj dotarliśmy do chaty jego szwagra. Otworzyła szwagierka. Przerażona naszym widok, zaczęła krzyczeć. Dopiero jak poznała posterunkowego Paprocha, trochę się uspokoiła. Ale i tak trzy razy sprawdzała jego legitymacje służbową, aby się upewnić. Jak się okazało, szwagra nie było. Pojechał na wystawę obrazów niejakiego Erwina van Dummkopfa. To nas zaskoczyło, a szczególnie kaprala Kluchę, któremu „Madonna” coraz bardziej ciążyła. A kiedy we włączonym przez szwagierkę telewizorze, zobaczyliśmy reportaż z właśnie otwartej wystawy malarstwa Erwina van Dummkopfa i szwagra Paprocha, stojącego na tle obrazu „Madonny z Bułą”, kapral Klucha nie wytrzymał i runął. Na podłogę. Razem z tym co pozostało z zacnego obrazu na jego szyi. Zadzwonił Żelazny. Odebrałem. Niepotrzebnie.
SOBOTA – Dzięki Bogu drogę powrotną odbyliśmy w radiowozie. Klucha uwolniony z obrazu odzyskał humor. Ale na krótko, bo wykorzystaliśmy go do pchania samochodu pod górę. A znów zaczął padać deszcz. Okazało się, że prawdziwy obraz Erwina van Dummkopfa, czyli „Madonna z Bułą”, pojechał zupełnie inną trasą ze względów bezpieczeństwa. I z tych samych względów, zaaranżowano naszą podróż furgonetką z kopią obrazu. Kiedy zniknęliśmy, zaczęto nas początkowo poszukiwać listem gończym jako... złodziei. Dopiero pułkownik Żelazny, wyjaśnił przełożonym, iż można nas oskarżyć o wszystko, ale planowanie rzeczy wybiegających ponad pięć minut wprzód jest z góry skazane u nas na niepowodzenie. A praca zespołowa przekracza nasze możliwości intelektualne. Podobno tak powiedział. Niewiele z tego zrozumiałem. Jedyne co do mnie dotarło, to informacja, że będziemy musieli zwrócić pieniądze za kopię „Madonny z Bułą”. Ale nie wiem dlaczego wszyscy. W końcu to Klucha zarył łbem w „Bułę”.
NIEDZIELA - Nazywam się Żbik a na imię mam Kapitan. I tyle mam do powiedzenia. I na żadną wystawę już nigdy nie pójdę. Nie ma ... no kogoś tam nie ma... we wsi.
30.06.2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz