*********************************** STRONA ZAWIERA TEKSTY OBRAZOBURCZE!!! CZYTASZ NA WŁASNE RYZYKO**************************
poniedziałek, 14 maja 2012
MOUNT WIERCH
Dwie godziny temu opuścili ostatni obóz. Huraganowy wiatr szarpał ich membranowe kurtki a szalejący śnieg który wydawało się, że sypie nawet od dołu, smagał ich twarze ostrymi jak brzytwa igiełkami. Pozostali we dwójkę. Zdani tylko na siebie i otaczającą ich przyrodę. Zostawiwszy za sobą szerpów i kolejne dwa podobozy.
Kolejne trzy lata zajęły im przygotowania do zdobycia Mount Wierch. Gromadzenie sprzętu, poszukiwanie sponsorów. Nocne rozmowy nad mapami i wytyczanie szlaku przyszłej wspinaczki. Setki wypitych kaw i wypalonych papierosów pozostawiło ślady na papierowych dokumentach wyprawy. Ale każdą plamkę, każde zabrudzenie potrafili zidentyfikować i określić w przybliżeniu moment ich powstania. Setki godzin treningu, walki z własnymi słabościami aby przez tą chwilę, przez ten moment kiedy dotrą na szczyt, móc kosztować jedynego w swoim rodzaju smaku zwycięstwa. Zwycięstwa nad sobą, nad swoimi słabościami. I zwycięstwa nad tą bezwzględną, nie wybaczającą błędów przyrodą.
Przez moment zawierucha jakby się uspokoiła, jakby wstrzymała na moment swoją niszczycielską działalność. Pierwszy z nich wbił mocno czekan, zaparł się swoimi trekkingowymi buciorami o lodowatą powierzchnię, podniósł lekko głowę i wolną ręką przetarł swoje przeciwsłoneczne okulary. Sople na jego wąsach podniosły się do góry i odsłoniły śnieżnobiałe zęby w szerokim uśmiechu. Wysunął rękę do przodu by pokazać drugiemu to co zobaczył. Odwrócił ku niemu głowę. Ale drugi też już to widział. Jego uśmiechnięta twarz świadczyła o tym, że byli o wyciągnięcie ręki od upragnionego celu. To był On. Szczyt nie tknięty jeszcze ludzką stopą. Dziewiczy szczyt Himalajów. Wiedzieli, że będą pierwsi. Wystarczył jeszcze tylko ostatni wysiłek. Pierwszy machnął ręką na znak ponaglenia i ruszył. Jeszcze dziesięć, osiem, pięć szarpnięć ciałem, wbić czekana. Jeszcze tylko chwila, kilka skurczy mięśni i już. Dotarli. Byli na samym czubku. Wiatr jakby nagle ucichł zaskoczony i zawstydzony ich brawurą. Padający śnieg gdzieś nagle zniknął i ostry promień słońca oświetlił ich sylwetki. Byli tam. Zrobili to. Zdobyli Mount Wierch. Teraz wystarczyło im już jedno. Potwierdzenie swojej obecności tutaj i pozostawienie namacalnego śladu bytności. Pierwszy wskazał na plecak drugiego. Drugi skinął potakująco głową i postawił go na śniegu. Udało mu się rozsznurować zamykającą go klapkę, potem rozpiął jeszcze zamek błyskawiczny, zanurzył rękę i wyciągnął prostokątną, mosiężną blachę. Były tam ich nazwiska. Podał ją pierwszemu razem z czterema stalowymi kołkami. Pierwszy zlustrował wzrokiem pokrytą lodem skałę. Wypatrzył kawałek płaskiej powierzchni. Teraz wystarczyło tylko odkuć białą i lśniącą substancję, aby dostać się do czystego granitu. Podniósł czekan i uderzył. Lód popękał ale nie odpadł. Uderzył powtórnie. Tym razem, białe kawałki lodowe, rozprysnęły się w tysiące małych drobinek. Pierwszy zastygł z uniesionym czekanem, wpatrując się w odsłoniętą, skalną powierzchnię. Drugi podniósł rękę w kierunku twarzy i powolnym ruchem uniósł ku górze swoje okulary. Na odsłoniętym przez pierwszego kawałku granitu, widniał nabazgrany czerwonym sprayem napis: Byłem tu Wiesiek.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz