*********************************** STRONA ZAWIERA TEKSTY OBRAZOBURCZE!!! CZYTASZ NA WŁASNE RYZYKO**************************

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

MISZCZ II PLANU











niedziela, 26 sierpnia 2012

BUBLIA

Z listu Św. Tymasza do saksofonu i piszczałki lewoskrętnej:

I w noc paschalną, Pan z uczniami swema, rodziną i barankiem gładzącym, legli na poduchach przy stole rytualnie zastawionym macą, ziołami, winem i wyżej wymienionym barankiem. Baranek zdążył już bowiem grzechy świata wygładzić i łba pozbawion legł na stole w formie pieczystej. I kiedy Pan zabrał się do dzielenia chlebem, tajemniczy smród doszedł nozdrzy jego. Ale zrzuciwszy to na karb przechodzącego nieopodal pasterza z osiołkiem, chlebem się połamał. I do nalewania wina w gliniane czarki gości swych się zabrał. I znów odór tajemniczy się rozszedł dookoła. I rozejrzał się Pan za pasterzem i osiołkiem jego, ale w okolicy nikt już się nie szwendał. I bacznie uczniom się swym przyglądać począł. I do wniosku doszedł, iż to od któregoś z nich tak zalatywać może. Zaproponował więc, aby wszyscy nogi swe umyli. Ale rozleniwieni i umęczeni podróżą uczniowie odmówili w słowach krótkich acz żołnierskich. I zadumał się Pan jak sprawcę odoru owego wykryć. I dumał by tak jeszcze długo, ale kwaśny smród rozszedł się ponownie, aż Panu oczy załzawiły. I wtedy Pan wpadł na genialny pomysł, w innych religiach zwany także szatańskim. I zaproponował Pan, iż to on sam, zniży się ku pospólstwu, i nogi współbiesiadnikom umyje. I wiedział, że ten któren najwięcej protestować będzie, winnym odoru owego jest. I dziesięć minut nie minęło nawet, kiedy uczeń Szczepan w krzakach gęstych leżąc, zastanawiał się jakim świętym sposobem, Pan doszedł do tego, iż spośród osób tylu, akurat jemu śmierdzą niemyte od roku odnóża. I wiedział już Szczepan, że to jego z Panem już ostatnia wieczerza była.

STRACH


wtorek, 7 sierpnia 2012

The Art Of Walls And Chodniks


Z Notatnika Kapitana Żbika vol. 45


PONIEDZIAŁEK – „Curiosity” wylądował na Marsie. Pułkownik Żelazny opowiadał nam o tym dzisiaj w pracy. Podobno oglądał na żywo. Przyjrzałem mu się. Dzisiaj nie wyglądał na martwo, więc chyba też na żywo. Coś o łaziku... czerwonej planecie i takich tam rzeczach od których jeży się szczotka w służbowej teczce. Był bardzo podekscytowany. Ale mu to przeszło kiedy posterunkowy Paproch stwierdził, że on się na tym zna i też by na Marsa coś wysłał. Nie powiedział co i bardzo się obraził kiedy pułkownik rzucił w niego doniczką z uschniętą pelargonią.

WTOREK – Naszego posterunkowego chyba bardzo ubodła niewiara pułkownika. Chyba nawet bardziej niż ubodła go ta doniczka z pelargonią. Zawziął się, zamknął w sobie, dreptał po komisariacie i kombinował. Myśleliśmy, że przestanie też jeść, ale niestety tak się nie stało i plan podzielenia się jego kanapkami, spalił na panewce. Cały dzień posterunkowy Paproch spędził na rozmyślaniach . Potem zaczął cos kreślić na kartce papieru w kratkę.  A na koniec poszedł do domu nawet „do widzenia” nie mówiąc.

ŚRODA – Posterunkowy Paproch przyszedł dzisiaj do pracy z godzinnym opóźnieniem. Ale dzięki obywatelowi Bogu, pułkownika nie było i spóźnienie się posterunkowemu upiekło. Nie był w dobrej formie. Rozchełstana koszula, podkrążone oczy, trzydniowy zarost, włosy do pasa i oddech nieświeży. Tym można było scharakteryzować wygląd naszego posterunkowego. Dopiero po następnej godzinie, kiedy posterunkowy Paproch wszedł na komendę, doszliśmy do wniosku, że osobnik którego wpuściliśmy do jego pokoju , godzinę wcześniej to jakiś lump a nie nasz kolega Paproch. Niestety, lump zarośnięty nie tylko nie uszanował tego, że przyjęliśmy go z troską i zaparzyliśmy herbatkę z trzeciego tłoczenia, ale napaskudził posterunkowemu na środku pokoju i uciekł przez okno. Prawdziwy posterunkowy się na nas obraził i powiedział, że nam nic nie powie.

CZWARTEK – Posterunkowy Paproch pokazał nam plany budowy rakiety klasy Komenda - Mars. Kapral Klucha dość debilnie spytał się, czy chodzi mu o ten krzywy domek z daszkiem na rysunku. Paproch w żołnierskich słowach wyjaśnił mu, ze to nie domek a człon rakiety, a rzeczony daszek to jej czubek ostro zakończony, aby mogła się ona przebić przez atmosferę. Klucha z początku zaoponował i stwierdził, że nie będzie żadnego człona oglądać. Ale po wyjaśnieniach Paprocha i uwiarygodnieniu ich telefonicznie przez szwagra z którym Paproch w dzieciństwie robił kopciuchy z saletry, Klucha zgodził się pomóc. A plan był prosty. Paproch od znajomego ze złomowiska, przytarga podzespoły, Klucha przyniesie cukier i saletrę a ja pomogę to wszystko skręcić do kupy. Zgodziłem się pod warunkiem, że będę mógł nacisnąć ten czerwony guzik którym w filmach się zawsze coś odpala. Posterunkowy zgodził się i zapisał sobie na kartce aby postarać się o guzik. Budowa miała się rozpocząć w sobotę a na niedzielę zaplanowaliśmy uroczysty start rakiety.

PIĄTEK – Pułkownik Żelazny zauważył, ze jesteśmy dzisiaj bardzo podekscytowani. Ale nic nie powiedział. A my faktycznie byliśmy. Dziś postanowiliśmy nadać imię naszej, nie istniejącej jeszcze rakiecie. Burza mózgów jakiej dokonaliśmy w toalecie nie doprowadziła nas do niczego. Może z wyjątkiem kaprala Kluchy. Jego doprowadziła. Niestety, nie była to nazwa. Raczej coś, co spowodowało, że musieliśmy opuszczać toaletę w pośpiechu. W końcu doszliśmy do wniosku, że skoro to my wysyłamy tą rakietę na Marsa to powinno być to jakoś zaznaczone. Zaproponowałem, aby to był skrót złożony z pierwszych liter naszych nazwisk -„ŻPK”. Ale Paproch się nie zgodził. Powiedział, że owszem, może być ale „PKŻ” bo to on wymyślił lot na Marsa. Klucha też zaprotestował. Jego wersje – „KPŻ” i „KŻP” odrzuciliśmy bez głosowania. I kiedy już mięliśmy się brać za łby, kapral Klucha powiedział, że skoro to jest nasza rakieta to nazwijmy ją „NASzA”. W każdym głąbie jest jednak iskierka geniuszu. Dlatego piec musi być inteligentny, bo ma dużo iskierek.

SOBOTA – Zebraliśmy się za miastem, w pobliżu jedynego w okolicy zagajnika. Paproch przywiózł na taczce rurę, denko i „daszek”. Klucha zorganizował zgrzewkę cukru, tzw. ośmiopak i wiadro saletry. A ja przyniosłem kombinerki i młotek. Po mniej więcej dwóch godzinach doszliśmy do wniosku, że nic do niczego nie pasuje, nikt nie przyniósł śrubek a mrówki wyniosły nam kilogram cukru. Paproch po skomplikowanych obliczeniach, poinformował nas, że tego cukru co zostało jednak wystarczy, i że damy radę. Po kolejnych dwóch godzinach, nadal nie było śrubek, i nadal nic do niczego nie pasowało. Jedynym sukcesem było obronienie reszty cukru przed mrówkami. Klucha dokonał tego dzięki pomocy mojego młotka. Ale, że tłukł po torebkach to zrobił się cukier-puder. Paproch stwierdził, że to nawet lepiej. Bo się dobrze będzie sypało. Tak powiedział. Doszliśmy do wniosku, że czekanie kolejne dwie godziny aby dojść do braku śrubek i nie pasowania niczego, jest bez sensu i poszliśmy do sklepu po klej. Klej który sklei wszystko a nawet więcej, okazał się rewelacyjny. W cudowny sposób wszystko zaczęło do wszystkiego pasować. Uszczelniliśmy wszystkie otwory. Tylko Klucha się trochę denerwował bo mu się młotek przykleił do dłoni, a w niedzielę miał iść na chrzciny. Jako chrzestny. Powiedziałem mu, że to nieistotne jakiego młotka będzie do chrztu trzymał. To go trochę uspokoiło. Rakieta wyglądała bardzo elegancko. Posterunkowy Paproch, czarnym flamastrem napisał „NASzA” na kadłubie. Wszystko było przygotowane. Stanęliśmy obok siebie aby popatrzeć na naszą rakietę, siedmiopak cukru i wiadro saletry. I wtedy doszliśmy do wniosku, że cukier i saletra powinny być w środku rakiety. Dopiero późną nocą udało nam się rozkleić rakietę, napełnić paliwem i skleić z powrotem. Tylko Klucha nadal miał młotek przyklejony do ręki. Ale nauka wymaga ofiar. Zakamuflowaliśmy rakietę w krzakach i poszliśmy na zasłużony odpoczynek do domów, aby jutro dokonać startu naszej „NASzA”

NIEDZIELA – Leżymy w pobliskim kartoflisku. W galowych mundurach. Nacisnąłem na czerwony guzik. Zakopciło, zadymiło, zaiskrzyło, buchnęło i rakieta poszłaaaaaa...
Przez chwilę patrzyliśmy jak leci ku Marsowi. Posterunkowy Paproch stwierdził, że następny raz kiedy zobaczymy naszą rakietę będzie za jakieś 260 dni. I, że zobaczymy w telewizji jej lądowanie na Marsie. Uściskaliśmy się i w podniosłych nastrojach rozeszliśmy się do domów.
Kiedy tylko zmyłem z siebie błoto z kartofliska, postanowiłem włączyć telewizor i usiąść w fotelu aby zażyć zasłużonego odpoczynku. Jakież było moje zdziwienie, kiedy pierwszym obrazem który zobaczyłem na ekranie, była nasza komenda. Z potężną dziurą w dachu. Kamera pokazała wnętrze. I aż mi oczy wyszły. Centralnie, w biurko pułkownika Żelaznego, wbita była rura z napisem „NASzA”. A więc jednak Paproch się mylił. To nie trwało aż 260 dni.