*********************************** STRONA ZAWIERA TEKSTY OBRAZOBURCZE!!! CZYTASZ NA WŁASNE RYZYKO**************************
środa, 31 października 2012
poniedziałek, 29 października 2012
niedziela, 28 października 2012
piątek, 26 października 2012
Z Notatnika Kapitana Żbika vol. 47
PONIEDZIAŁEK – Siedzimy w gabinecie pułkownika Żelaznego i
oglądamy skok ze stratosfery. Pułkownik wyjątkowo zgodził się na użycie jego
gabinetu jak i jego telewizora produkcji byłego ZSRR. Powiedział, że powinniśmy
zobaczyć czego potrafi dokonać człowiek któremu się chce. Na to posterunkowy
Paproch stwierdził, że jemu się właśnie w tej chwili chce i czy może wyjść. Na
to pułkownik powiedział, że nie dokończył zdania, i że chodziło mu o człowieka
któremu się chce pokonywać bariery. Na to posterunkowy stwierdził, że już mu
się nie chce. Pułkownik Żelazny zarządził przyniesienie szmaty i wygnał
Paprocha z gabinetu. Wtedy kapral Klucha powiedział, że on kiedyś w czasie
pokonywania bariery, rozdarł sobie spodnie służbowe i pokazał gdzie. Po chwili
dołączył do Paprocha. I w zasadzie tylko ja mógłbym obejrzeć rzeczony skok,
gdybym w tym czasie nie musiał zajmować się szmatą i mokrą posadzką.
WTOREK – Dzisiaj kapral Klucha powiedział, że co to za skok.
Że on to by skoczył! Tylko możliwości nie ma. Nam nie trzeba było długo mówić.
Znaleźliśmy możliwości dla kaprala. Posterunkowy Paproch powiedział, że on
załatwi kapsułę, ja się postaram o balon z helem, a kapralowi pozostaje zorganizowanie kombinezonu i butli z tlenem.
Bo jak powiedział posterunkowy, tam wyżej to i dychawicy się można nabawić. Nie
wiem skąd on wie takie rzeczy? Może z kreskówek?
ŚRODA – Są niewielkie problemy. Posterunkowy Paproch, pomimo
obejścia większości sklepów w naszym miasteczku, nie znalazł takiego który
sprzedawałby kapsuły. W aptece były kapsułki... ale biorąc pod uwagę gabaryty
kaprala Kluchy, posterunkowy się na nie, nie zdecydował. Ale zakupił lek na
chorobę lokomocyjną. Na wypadek jakby Kluchą bujało. Mnie natomiast udało się w
okolicach wesołego miasteczka, natknąć się na osobnika handlującego balonikami.
Zapewniał mnie, że każdy z nich napełniony jest helem. Nigdy nie wierzę na
słowo, więc Pan handlowiec musiał każdy balonik sprawdzić organoleptycznie.
Czyli zassać do płuc to co się w nim znajdowało. Doszedłem do wniosku, że
wyjątkowo mówił prawdę, bo po każdych „sztachnięciu” się zawartością baloników,
jego głos był coraz bardziej piskliwy. Niefortunnie zużyliśmy wszystkie
baloniki. Niemniej Pan handlowiec obiecał, że na jutro zorganizuje dwa razy
więcej baloników helowych, tylko żebym już go nie dotykał paralizatorem.
Zgodziłem się, acz niechętnie. I poraziłem go jeszcze tylko jeden raz. Na
pożegnanie. A Klucha? Kapral zamiast kombinezonu przyniósł dres z trzema
paskami. A zamiast kasku astronauty, stary hełm z wymalowanym na przedzie dużym
napisem MO. Za to sprawił się jeśli chodzi o butlę z tlenem. Przytargał butlę
od pewnego spawacza który podobno pożyczył mu ją z ogromną chęcią. Nawet Klucha
niezbyt długo musiał go motywować pałką służbową.
CZWARTEK – Baloniki musieliśmy przytargać we trzech.
Pojedynczo nas unosiło. Przywiązaliśmy je do radiowozu. A kiedy i ten zaczął
się podnosić, obciążyliśmy mu bagażnik emerytem Bzykadło, który akurat
rozkoszował się porannym spacerem. Niech sobie odpocznie. Co tak będzie łaził?
Z braku kapsuły, zaproponowałem Klusze krzesło z jego gabinetu. Siedzi na nim
całymi dniami, to zna je dobrze i powinien się czuć na nim komfortowo. Klucha
zaczął protestować, że umawialiśmy się na kapsułę a nie na stare, odrapane
krzesło. Przypomniałem mu, że umawialiśmy się też na kosmiczny kombinezon a nie
cuchnące, znoszone dresy z wypchanymi kolanami. Dla zażegnania sporu,
posterunkowy Paproch zaoferował się, że pociągnie krzesło olejną.
PIĄTEK – Dziś pierwsze próby. Tak zwana „sucha zaprawa”.
Usadziliśmy kaprala Kluchę na krześle. Już w stroju wyczynowym, czyli jego
dresach. Klucha zapiął pod szyję swój skafander, jak sam określał swój strój z
lumpeksu. Posterunkowy Paprocha nasadził mu na głowę hełm Milicji
Obywatelskiej, a ja nałożyłem mu gogle na oczy. Gogle pożyczyłem od syna
sąsiadki w wieku lat dziesięć. Kapral Klucha skarżył się, że za małe i że mu
się w nos wpijają. Ale jak się nie ma co się lubi, to się ma co Żbik przynosi.
Paproch położył kapralowi na kolanach butlę z tlenem i rurka z której Klucha ma
zasysać. Chyba za ciężka ta butla, bo krzesło pod kapralem tylko jęknęło i
zapadło się w ziemię aż po siedzenie. A kapralowi aż strzeliła gumka w goglach.
Doszliśmy jednak do wniosku, że w momencie podpięcia baloników, butla będzie
elementem stabilizującym kaprala i jego kapsułę... znaczy krzesło. Posterunkowy
dał mu jeszcze batona na drogę, gdyby w trakcie lotu kapral zgłodniał. Wszystko
prezentowało się całkiem, całkiem. Wyciągnąłem z biurka stare walkie talkie i
wręczyłem jedną sztukę kapralowi. Będzie nam zdawał raport z postępów w locie.
SOBOTA – Dziś na dzień przed lotem, kapral Klucha nabiera
tężyzny fizycznej i koncentruje się na jutrzejszym zadaniu. Nabiera tężyzny
metodą Małysza Adama. Znaczy, je bułkę z bananem i popija tym taki co to
skrzydeł dodaje. A potem koncentruje się w ubikacji. Bo ta podobno dobrze na to
wpływa. Wycisza i przypomina kapralowi kapsułę i osamotnienie w trakcie
przyszłego lotu. Nie do końca możemy się z tym zgodzić. Bo stojąc przed
drzwiami kabiny Kaprala, słyszeliśmy tyle odgłosów, że trudno mówić o
wyciszeniu. Tym bardziej, że odgłosy śmierdziały strawionym bananem.
NIEDZIELA – Dziś nadszedł wielki dzień. Kapral w stroju
stratosferycznym, usiadł na pomalowanym na żółto krzesełku. Otaczała go grupa
żuli spod taniego dyskontu spożywczego, których zgarnęliśmy za włóczęgostwo. To
oni mieli utrzymać krzesło, kiedy będziemy z Paprochem przywiązywać doń
baloniki. Żeby kapral nie spadł przedwcześnie, albo żeby nie uciekł, jak
twierdził Paproch, odżałowaliśmy nasze paski od spodni i Klucha został
przypięty do krzesła na sztywno. Założyliśmy mu hełm, gogle, ja przytachałem
butle z tlenem i umieściliśmy mu ją na kolanach. Dostał w łapę walkie talkie i
nadgryzionego batona z wczoraj. Potem, we dwóch odczepiliśmy po kilka baloników
od radiowozu i przywiązaliśmy do krzesła. I tak odczepialiśmy i wiązaliśmy, aż
wszystkie balony powiewały nad Kluchą. Zwolniliśmy też z bagażnika, emeryta
Bzykadłę. Strasznie na nas wyzywał.
Na raz, dwa, trzy... posterunkowy Paproch zanęcił
dwuzłotówką i rzucił ją w krzaki. Żule puścili krzesło i pognali w kierunku
domniemanego lądowania monety. A Klucha z hasłem „O Jezuuu” na ustach, wraz z
krzesłem oderwał się od powierzchni naszego globu. Lot z początku był powolny,
ale kiedy na wysokości drugiego piętra zaczął się szarpać, spadła mu z kolan
butla tlenowa. Niefortunnie spadła na wyzywającego emeryta Bzykadłę, co troszkę
go wyciszyło. Klucha natomiast z miejsca nabrał szybkości. Z wysokości
czwartego piętra spadło walkie talkie, a mniej więcej z okolic szóstego zleciał
nadgryziony batonik. A na koniec, z wysokości dziesiątego piętra zleciał sam
kapral Klucha. Bo na dziesiątym mieszkał gajowy Ściółka, którego zdenerwowały
krzyki za oknem. Wziął więc dubeltówkę i wypalił w kierunku zauważonych
balonów. To zmniejszyło lekko nośność naszego krzesła. Tak mniej więcej do
zera. Z tego też powodu, kapral Klucha, przytroczony do krzesła, przestał
nabierać wysokości i z tym samym okrzykiem jak przy starcie, centralnie
pieprznął w dach radiowozu.
Co prawda nie udało nam się wyekspediować kaprala do
stratosfery, ale w finale i tak zobaczył gwiazdy. Więc należy uznać, ze
eksperyment się udał. No i jeszcze był baton do podziału na dwóch. Nazywam się
Żbik a na imię mam Kapitan.
czwartek, 25 października 2012
wtorek, 16 października 2012
Z Notatnika Kapitana Żbika vol. 46
PONIEDZIAŁEK – Pułkownik Żelazny zarządził zebranie załogi.
Spotkaliśmy się w jego gabinecie. Ja, posterunkowy Paproch i kapral Klucha.
Żelazny stwierdził, że nasz komisariat jest ponury. Kapral Klucha z błyskiem w
oku, zaznaczył, że on zna jednego Ponurego... ale Bogusława i zapewnia, że nie
jest on komisariatem. I w ten oto sposób sprawa awansu kaprala Kluchy do
stopnia starszego kaprala Kluchy poszła się... no poszła sobie... gdzieś.
Zresztą razem z kapralem który otrzymawszy od pułkownika całkiem zgrabny cios
segregatorem w okolicę końcówki pleców, poszedł sprawdzić, czy nie ma go na
korytarzu. W dalszej części swojego wystąpienia, pułkownik stwierdził, że
naszemu komisariatowi potrzebny jest jakiś „smaczek”. Coś co będzie nas
wyróżniać spośród reszty komend naszego miasta. I że to my, prości
funkcjonariusze, mamy coś wymyślić. I, że mamy czas do środy, bo inaczej
pułkownik powyrywa nam nogi z tego miejsca gdzie Klucha otrzymał cios
segregatorem. W zasadzie wszystko zrozumieliśmy. Tylko to „prości” do nas jakoś
nie pasuje. Bo posterunkowy Paproch się garbi.
WTOREK – Siedzimy w pokoju przesłuchań i kombinujemy nad
„smaczkiem”. Posterunkowy Paproch zaproponował, aby każdemu wchodzącemu dawać
kwiatek. To miły gest, ale po przeliczeniu pieniędzy przeznaczonych przez
pułkownika Żelaznego na naszą operację, doszliśmy do wniosku, że kwiatków
wystarczy nam tylko na jeden dzień. A może i krócej, jeśli przyjedzie wycieczka
z Wąbrzeźni, albo wybuchną zamieszki. Paproch zaproponował aby w takim wypadku,
odbierać kwiatki przy wyjściu. Pomysł jednak upadł kiedy przypomnieliśmy sobie
incydent z dziadkiem Eustachym i kozą, z którą przyszedł na komisariat. Koza
zżarła nam wszystkie kwiatki, łącznie z kaktusem, sztuczną roślinką Kluchy i
nadgryzła mój neseser podróżny. A dziadek Eustachy lubi do nas wpadać
znienacka. Nie, kwiatki odpadają. Pomysł Kluchy aby wypuszczać co jakiś czas
fajerwerki w pomieszczeniach komisariatu, też nie spotkał się z naszą aprobatą.
Klucha najwyraźniej był zawiedziony, bo zostało mu mnóstwo rac z sylwestra,
kiedy to wybrał się samotnie na okoliczne wzgórza i zapomniał zabrać zapałek. I
wtedy ja, wpadłem na genialny pomysł stukając długopisem służbowym w szklankę
służbową. Akwarium! Ustawimy przy wejściu akwarium, wsadzimy jakieś rybki i
niech się ludziska dziwują. Poszliśmy z tym do pułkownika. Pierwszy raz nie
wyzwał nas od debili. Dał pieniądze i powiedział, że go zaskoczyliśmy... ale
„hop” jeszcze nie powie. No to my gremialnie powiedzieliśmy „hop”. I wtedy
wywalił nas z gabinetu. Standardowo.
ŚRODA – Nikt z nasz nie miał nigdy akwarium. Paproch miał
chomika ale w klatce. I jak to powiedział posterunkowy – „To zły chomik był”.
Bo nie chciał się kręcić w kółku które zafundował mu nasz posterunkowy. Paroch,
znany wynalazca i racjonalizator postanowił przymusić krnąbrnego futrzaka do
biegania w kółku. Wsadził go do środka i podłączył do kółka silniczek od
wentylatora. I chomik zaczął biegać. I to tak szybko, że aż dostał wytrzeszczu.
Paproch z początku myślał, że to z przeciążenia. Dopiero potem się okazało, że
wielkie oczy i zdziwienie na pyszczku chomika pojawiło się w momencie, kiedy w
czasie szaleńczego biegu dogonił własny, włochaty tyłek. Klucha bał się
zwierzątek a mnie służba zajmowała cały wolny czas, więc na stworzenia miejsca
nie było. Posterunkowy Paproch zaoferował się, że poczyta na ten temat w
Internecie. Niestety, niefortunnie zostawiliśmy go samego i po godzinie okazało
się, że zamiast czytać o akwarystyce... ogląda gołe baby. I dostałby po ryju bo
wszyscy chcieliśmy sobie pooglądać, gdyby nie wiadomość usłyszana w jego radiu
stojącym na parapecie. Otóż w naszym mieście odbywa się Ogólnopolski Zlot
Akwarystów. Nie wiem jak akwaryści to zrobili aby się tu zlecieć. Nie mamy
przecież lotniska.
CZWARTEK – Czekamy zaczajeni pod Domem Kultury w którym
odbywa się Zlot Akwarystów. Plan mamy taki. Złapać jednego akwarystę,
przesłuchać i dowiedzieć się jak założyć akwarium w komisariacie. Pierwszego
akwarystę zauważamy po godzinie czajenia się. Ma słoik i plecak. Wysyłamy do
boju kaprala Kluchę. Niestety, ze zdrętwiałymi od kucania nogami, kapral Klucha
nie jest w stanie dogonić akwarysty. A w dodatku, po powrocie w krzaki zarzeka
się, że widział u akwarysty płetwy, i że ten bryzgał na niego wodą ze słoika.
Nie ryzykujemy pojedynczych wypadów. Kiedy na schodach pojawia się siwiutki
akwarysta, atakujemy go cała grupą. Udaje nam się go schwytać, pomimo tego, że
broni się zaciekle wywijając laską i wybija kapralowi Klusze ząb trzonowy.
Zawiniętego w czarny worek na śmieci, przewozimy go rowerem służbowym na
komisariat. Tam przesłuchujemy go najpierw w kolejności alfabetycznej a potem
według rangi służbowej. Po dwóch godzinach wnikliwych przesłuchań połączonych z
elektrowstrząsami, siwiutki akwarysta przyznaje się, że jest cieciem w Domu
Kultury, i że wyszedł tylko zapalić papieroska. I że nie ma pojęcia o
akwarystyce. Dla zachowania twarzy, pałujemy go jeszcze trochę, po czym kapral
Klucha wyrzuca go za drzwi z odpalonymi racami w kieszeniach. Przez okno
obserwujemy jak cieć oddala się od nas ruchem wirowym, zostawiając za sobą
snopy iskier. Dochodzimy do wniosku, że niczego się w ten sposób nie dowiemy.
Postanawiamy więc odwiedzić jedyny w naszym mieście sklep akwarystyczny i
zakupić akwarium. A resztę się zobaczy.
PIĄTEK – W sklepie akwarystycznym postanowiliśmy zaszaleć. I
kupiliśmy największe akwarium jakie miał sprzedawca. Trochę protestował,
twierdząc, ze to akwarium pokazowe i nie chce go sprzedawać. Ale jak wylaliśmy
mu zawartość akwarium na jego kasę fiskalną to zmiękł i się popłakał. Mięczak. Wyposażeni w akwarium
które okazało się paskudnie ciężkie, postanowiliśmy ułatwić sobie powrót na
komisariat, wsiadając do autobusu. Ten plan jednak się nie powiódł. Akwarium
nie chciało się zmieścić w autobusie. Ani kiedy z przodu wnosił go kapral
Klucha, ani po zmianie na posterunkowego Paprocha. Nie mieściło się i nie
chciało skręcić w bok. To była nasza pierwsza lekcja akwarystyki. Akwarium
wpychane do autobusu nie skręca w bok. Wyposażeni już w tą podstawową wiedzę
ponieśliśmy nasz szklany bagaż w kierunku komendy. Tam spocenie i umęczeni do
granic, postawiliśmy akwarium na biurku w korytarzu. Na kanapce kaprala Kluchy.
Pierwszy raz widziałem tak płaska bułkę.
SOBOTA – Akwarium stoi. Kapral Klucha doszedł do wniosku, że
powinna być w nim rybka. Zgodziliśmy się z nim. W nagrodę za swój pomysł,
kapral został wysłany po rybkę do najbliższego jeziorka które znajdowało się 20
km za miastem. Po długim oczekiwaniu, kapral pojawił się w drzwiach
komisariatu. Był nadal cały mokry, pomimo jazdy PKSem i ciągnął za sobą sporą
porcję wodorostów. Z kieszeni wystawała mu rybka. Włożyliśmy ja do akwarium. Po
jakiejś godzinie, posterunkowy Paproch skonstatował, że rybka się nie rusza,
czyli jest zdechnięta. W nagrodę za swoje odkrycie, posterunkowy został wysłany
po rybkę do tego samego jeziorka które znajdowało się 20 km za miastem. Po
powrocie wyglądał identycznie jak kapral Klucha. Cały był w wodorostach, woda
ciekła mu z rękawów i kabury broni służbowej. Ale rybkę przywiózł. Wrzuciłem
nowy okaz do akwarium. Po godzinie, przechodząc obok akwarium stwierdziłem, że
nowa rybka jest podobnie zdechnięta do poprzedniej. Wiedząc, że teraz moja
kolej na zdobycie nowej rybki w starym jeziorku, bardzo długo spuszczałem tą
zdechniętą w sedesie. Kiedy wyszedłem i już miałem się udać w kierunku
przystanku PKS, zaczepił mnie pułkownik Żelazny, pytając kiedy w końcu nalejemy
wody do tego akwarium. Woda. No tak, wiedziałem, ze czegoś nam w tym akwarium
brakuje.
NIEDZIELA – Akwarium napełnione wodą. Rybka w nim pięknie
pływa. Czekamy na pierwszego petenta i jego zachwyt nad naszym cudnym akwarium.
Niestety, pierwszym wchodzącym jest niewidomy Glaca Bogumił, który tak macha
swoją laską, że rozbija nasze akwarium. Potem się dziwi, że jest tak mokro i że
chyba się pomylił, bo chciał się dostać na komisariat a nie do wodociągów.
Okazując łaskę, nie zabijamy Glacy Bogumiła. Kapral Klucha wpycha mu do
kieszeni cały zapas swoich fajerwerków i odpala. W świetle rzucanym przez
płonące race, w ferii iskier obserwujemy Bogumiła Glacę kręcącego piruety na
mokrej podłodze, pośród resztek szkła i zdechniętej trzeciej rybki. Nie wiemy
czy o to chodziło pułkownikowi Żelaznemu, ale tego jeszcze w żadnej komendzie
nie było. Taki „Tańczący z rybkami”. To chyba jest „smaczek”?
niedziela, 14 października 2012
niedziela, 7 października 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)