*********************************** STRONA ZAWIERA TEKSTY OBRAZOBURCZE!!! CZYTASZ NA WŁASNE RYZYKO**************************

sobota, 27 kwietnia 2013

Walls & Chodniks










czwartek, 25 kwietnia 2013

KARALUCH

Pieśń o karaluchu który uwielbia słuchać radia. Wprost przeciwnie do muchy.

niedziela, 21 kwietnia 2013

RYTSERZE (Dąbki 1431)


Trójka rycerzy: Dobrowoj z Pyzdr, Krzesimir z Kalisza i... a raczej dwójka jak na razie, zatrzymała się na rozstaju dróg. Zleźli z koni  i przywiązali je do drzewa, po czym siedli na pniakach i wpatrywać się zaczęli w kierunku skąd przybyli.
-No gdzie się podział ten młotek? – zapytał zdenerwowany Dobrowoj
-Nie wiem, jechał za nami... zsiadał ciągle... – powiedział Krzesimir – podobno kamyk wlazłszy mu w zbroję, jechanie utrudniał znacznie
-Utrudniał? – zapytał zdziwionym głosem Dobrowoj – Przecież on kiedyś przez dwa miesiące, grot strzały w pośladek wbity nosił, i gdyby nie pierwsza wiosenna burza to pewnie by i do dzisiaj nie zauważył.
-A pamiętam tą burzę – zamyślił się Krzesimir
-No trudno ją zapomnieć – stwierdził Dobrowoj – Już pierwszy piorun raczył porazić naszego zacnego druha... a i widok niezapomnianym był, kiedy z kopcącym się zadkiem przez łąki kwieciem pokryte ujść burzy próbował.
-Tak... – zadumał się Krzesimir – Pamiętam, jakbym tam dzisiaj był... tak szybko biegnącego Bzdzisława to żem wcześniej nie widział...
-Fakt, pędził szybciej niż tatarska strzała – powiedział Dobrowoj – Ani na chwilę się nie zatrzymując...
-A tu się z kolegą nie zgodzę – wtrącił Krzesimir – na chwile się zatrzymał.
-A toć prawda – pokiwał głową Dobrowoj – Na chwilę przystanął, aby się za spacerującym tam właśnie kasztelanem przywitać.
-Kasztelan z tego witania się, przyjemności raczej nie zaznał – rzekł Krzesimir
-Może by i zaznał, gdyby akurat w momencie podawania ręki, piorun w naszego Bździcha nie wygrzmiał – powiedział Dobrowoj i trawkę zerwaną właśnie zaczął pogryzać.
-Jak łupnęło, trzasnęło... to aż się jasno zrobiło – odparł Krzesimir – A że obydwaj połączeni uściskiem dłoni byli, to nie tylko jasno się zrobiło ale i wyjątkowo gorąco.
-Tak gorąco, że aż się kasztelanowi sprzączka u pasa stopiła – powiedział Dobrowoj, lekko unosząc kąciki ust – I gacie mu spadły...
-Sromota ogromna – zaśmiał się Krzesimir – bo przy okazyji włosy kasztelanowi dęba stanęły i to nie tylko na głowie...
-A że kasztelan owłosion był potężnie – zaczął Dobrowoj – to i przez chwilę jak bóbr gigant wyglądał
-My tu o kasztelanie – powiedział Krzesimir, przykładając dłoń do czoła – a tu coś nadjeżdża.
-Coś? – zapytał Dobrowoj i też ku onemu zjawisku się odwrócił.
-Coś... bo to coś jest na koniu... ale rycerza to nie przypomina – powiedział Krzesimir – Choć chabetę jakbym znał...
-Fakt – odparł Dobrowoj – Ciężko nie poznać konia naszego szanownego kolegi Bzdzisława
-Ale to nie Bzdzisław – powiedział Krzesimir – Albo Bzdzisław czymś owinięty
I właśnie w tym momencie, „coś” podjechało do siedzących rycerzy, spadło z konia i zaczęło się turlać po igliwiu, aby po chwili okazać się zaginionym Bzdzisławem, zawiniętym w coś przypominające prześcieradło z namalowaną postacią.
-No, no... Bzdzisławie – powiedział Dobrowoj przyglądając się płachcie z której rozwijał się ich kompan – a skąd to macie chorągiew mistrza inflanckiego?
-Jaką chorągiew? – zapytał Bzdzisław, odwijając się z krepującego go materiału – Ja nie mam żadnej chorągwi.
-No a ta tu? – zapytał Krzesimir – Przecież ta płachta w którą był kolega zaplecion, to nic innego jak wizerunek św. Maurycego w zbroi, płaszczu i z tarczą... a to chorągiew mistrza inflanckiego jak nic...
-Znaczy krzyżacka? – zapytał Bzdzisław
-Znaczy tak – potwierdził Dobrowoj
-To ja nie wiem skąd ja mam... ale skoro mam, to jej oddawać nie będę – odparł Bzdzisław – W rolkę sobie zwinę i do sakwy zasadzę
-Żebym ja wam nie zasadził – żachnął się Krzesimir – skąd ją masz tłumoku jeden?
-I czemu tak długo na kolegę czekać nam przyszło? – dorzucił pytanie Dobrowoj
-Bom pobłądził – spokojnie odparł Bzdzisław
-Aż do Inflant żeś dojechał? – spytał Krzesimir
-Nie wiem gdziem dojechał – powiedział Bzdzisław – chyba mi się przysnęło lekko... a jak się obudziłem to was widać nie było na drodze... zresztą drogi też nie było widać... ino dąbki takie stały... chyba trzy, ale nie pamiętam bo tylko z jednym się bliżej zapoznałem...
-Jak to... zapoznaliście? – zapytał Dobrowoj – Z drzewem się witaliście?
-Nie witałem, tylko w nie uderzyłem – odparł Bzdzisław – gdyż klacz moja rącza, zahamować nagle raczyła i centralnie w drzewo żem uderzył
-No to już się teraz wyjaśniło, skąd pod przyłbicą macie tyle kory i mchu – zarechotał Krzesimir
-Widocznie w drzewo od północnej strony uderzył – powiedział Dobrowoj – jakby to od południa było, to mchu by nie miał
-Mech to mi później nawłaził – spokojnie powiedział Bzdzisław – Jak mnie klacz pociągnęła przez kilka zagajniczków... bo mi noga w strzemieniu została...
-Ale to nadal nie wyjaśnia, skąd ta chorągiew? – powiedział Krzesimir, wskazując na św. Maurycego na białym płótnie.
-No, bo jak się ocknąłem – zaczął opowiadać Bzdzisław – To wokół ,mnie stali tacy mili, kudłaci ludzie z widłami...
-Chłopi? – zapytał Krzesimir
-Chyba tak – odpowiedział Bzdzisław – Babów ja nie zauważył... ale z drugiej strony, oni tacy kudłaci byli, że i kobiety mogli mieć takie...
-Chłopi... w znaczeniu ... pracujący na roli, tłuczku jeden – dorzucił Dobrowoj
-Nie wiem, oni nie pracowali – odparł, zastanawiając się Bzdzisław – Może przerwę mieli?
-Albo strajkowali – powiedział Krzesimir – Mów człowieku, bo nigdy do porozumienia nie dojdziem
-Dojdziem, nie dojdziem – powiedział Bzdzisław – Ja tam się specjalnie nigdzie nie wybieram, studzonym srodze tą podróżą...
-Szanowny kolego – tak Krzesimir zwrócił się do Dobrowoja – Czy mogę tu oto, w tym momencie, tego oto tłumoka, tą oto, mą klingą miecza mego... w dziób lunąć?
-Hmm – zastanowił się Dobrowoj – To znacznie utrudni nam poznanie historii tejże chorągwi... ale jak kolega ciekaw nie jest, to klinga ciekawą jest propozycją...
-Nic nie rozumiem – powiedział Bzdzisław – jakimś szyfrem mówicie?
-To prościej – powiedział Krzesimir – Opowiadasz, czy chcesz w ryj?
-No dobra – powiedział Bzdzisław – ale ulegam brutalnej sile...
-Ona nie będzie brutalna – spokojnie powiedział Krzesimir, powoli dobywając miecza.
-No to jak ci z widłami mnie otoczyli – zaczął opowiadać Bzdzisław – To się chciałem z nimi kulturalnie przywitać... ale że miałem pełno tego cholernego mchu pod hełmem, to niezbyt chyba wyraźnie mi to wyszło...
-Znaczy wybełkotaliście coś? – zapytał Dobrowoj
-W rzeczy samej – odparł Bzdzisław – Ale nie wiem co, bo się tumult zrobił i kudłaci widły skierowali w moją stronę...
-No to faktycznie, musieliście coś brzydkiego powiedzieć – stwierdził Dobrowoj
-Nie mam pojęcia...  – zamyślił się Bzdzisław
-I co dalej? – zapytał Krzesimir, pokazując Bzdzisławowi klingę miecza.
-Chyba mnie za krzyżaka wzięli, bo jeden chciał mnie nadziać na widły w imię Jagiełły, jego żony, dzieci ślubnych, dzieci nieślubnych jak i dalszej rodziny – kontynuował Bzdzisław – Ale z kolei drugi, taki chyba jakiś muzykalny, to kazał mi najpierw „Bogurodzicę” śpiewać...
-No to powinno się wam udać – zaśmiał się Krzesimir – W końcu w konkursach śpiewaczych zawsze pierwsze miejsce zajmowaliście
-To prawda – przytaknął Bzdzisław – Zawsze pierwszym ja był
-Bo się jury bało, że jak nie dostanie pucharu, to ciągle będzie śpiewał – powiedział Dobrowoj – a nie każdy z oceniających, miał przygotowaną odpowiednią ilość mchu aby uszy sobie zatkać...
-No właśnie... o mech poszło – przerwał mu Bzdzisław – Więc pomimo mojego wrodzonego talentu do pieśni wszelakich, z ustami zapchanymi mchem, ta „Bogurodzica” mi za dobrze chyba nie wyszła...
-A po czym to kolega wnosi? – zapytał Krzesimir
-Ja ostatnio nic nie wnoszę, bo coś mnie w plecach boli – powiedział spokojnie Bzdzisław
-Mogę go lunąć? – zapytał Krzesimir
-Niech kolega poczeka, bo się coraz ciekawiej robi w tej opowieści – odparł Dobrowoj – To co było dalej?
-No... jak skończyłem śpiewać to mnie jeden chciał boleśnie w tyłek ugodzić widłami – powiedział Bzdzisław – Ale że ostatnimi czasy kazałem tam sobie zbroję pogrubić, to mi się tylko lekko blacha wgięła, ale temu kudłatemu widły się złamały
-No to chyba zadowolony nie był? – zapytał Dobrowoj
-No niezbyt – odpowiedział Bzdzisław – Chyba coś mało kulturalnego powiedział, ale ja już nie słuchałem, tylko zacząłem uciekać
-Znaczy, u kolegi jeszcze prawidłowe instynkta działają – rzekł Dobrowoj.
-To chyba jedyne co u tego młota działa prawidłowo – dodał Krzesimir
-I jak zacząłem uciekać, to kudłaci pobiegli za mną – kontynuował Bzdzisław – Najpierw biegliśmy przez lasek, potem przez dróżkę, znów lasek, jedna przesieczka, druga przesieczka...
-Długo jeszcze? – zapytał Krzesimir – Kolega chce nam całą topografię okolicy przekazać?
-Długo... długo... no długo, bo chyba pobłądziłem i w kółko latałem – odparł Bzdzisław – Przesieczki to i z dziesięć razy przebiegałem, a i te trzy dąbki co mnie z konia zrzuciły, też chyba kilka razy widziałem...
-No dobra... i gdzieś w końcu dobiegł? – dopytywal się Krzesimir
-Nie wiem... ale nagle las się skończył – odparł Bzdzisław – I na jakieś pola wypadliśmy, a na tych polach krzyżaków pełno, przy jakichś wozach stało
-A to pewnie Werner von Nesselrode, marszałek inflancki – powiedział Dobrowoj – wraz z komturem tucholskim, Jostem von Hohenkirchen... którzy to podobno mają gdzieś tu w okolicach przebywać
-Nie wiem, nie znam – odparł Bzdzisław – a i czas poznania był nie najlepszy... bo jak ci z widłami zobaczyli tych w białych płaszczach to zawyli bardziej niż na mój widok...
-No się wcale nie dziwię – powiedział Dobrowoj – Chłopy krzyżaków jak psów nie lubią
-Ja pieski lubię – powiedział Bzdzisław
-Klinga... – przypomniał Krzesimir
-No i między młotem a kowadłem ja się znalazł – mówił dalej Bzdzisław – Z tyłu widłowcy, z przodu faszyści a po bokach bagna chyba, bo opar taki widać było
-No i coście zrobili, wiedzeni waszym instynktem przeżycia w każdej sytuacji? – zapytał Dobrowoj
-A wpadłem między krzyżaków, bo ci jeszcze nie mieli wideł w moja stronę nastawionych – odparł Bzdzisław – Wideł, ani innych żelaznych przedmiotów...
-No mówiłem – zaśmiał się Dobrowoj – instynkt przeżycia działa u Bzdzicha perfekcyjnie.
-I klucząc między wozami, na jakiegoś krzyżaka wpadłem – powiedział – i wtedy tym białym mnie owinęło – powiedział Bzdzisław – I już nic nie widziałem...
-To jak żeście konia odnaleźli? – zapytał Krzesimir – przecież do nas na chabecie żeście dotarli?
-Nie wiem – odparł zastanawiając się Bzdzisław – widać w zamieszaniu pobiegłem z powrotem do lasu...
-No to z was teraz prawdziwy bohater – powiedział Dobrowoj – Na czele chłopskiego szturmu na siły krzyżackie was widziano... tabory żeście zdobyli, chorągiew wrażą zerwali...
-Ja? – zapytał zdziwiony Bzdzisław
-A jak tego konia znaleźliście? – dopytywał Krzesimir
-No wy, wy – powiedział Dobrowoj – Ale nie tylko wy, jeszcze kilku wielkopolskich rycerzy, Jan Jargoniewski herbu Orla, Dobrogost Koleński z Kolna i Bartosz III Wezemborg herbu Nałęcz
-Tych też nie znam – odparł Bzdzisław, próbując wyciągnąć sobie spod hełmu resztki mchu.
-A ja się pytam, jak konia znaleźliście? – zapytał ponownie Krzesimir.
-Po zapachu – odparł beznamiętnie Bzdzisław
-No tak, to by wiele wyjaśniało – powiedział Dobrowoj
-To wasz koń jakoś specyficznie cuchnie? – zapytał Krzesimir
-Koń? – zapytał Bzdzisław – A dlaczego koń ma cuchnąć?
-Czyli to ... – zrobił oczy Krzesimir
-O fuj….. – powiedział Dobrowoj – teraz dopiero poczułem... jak wiatr zaczął wiać zza Bzdzicha...
-Spadajmy póki czas – zakomenderował Krzesimir i rycerze w pośpiechu zaczęli dosiadać koni
-A ja?.. A ja??? – zakrzyknął Bzdzisław
-A ty się młocie umyj – odparł Krzesimir i obydwaj rycerze odjechali w kierunku Dąbek, na których to polach, 13 września 1431 roku kilkunastu rycerzy wielkopolskich, wraz z giermkami, chłopami i mieszczanami, zrobili krzyżackiej wyprawie taki kipisz, że zakonni faszyści, zaprzestali najazdów na ziemie Królestwa Polskiego. A cztery chorągwie, w tym „zdobyta” przez Bzdzisława, zawisły w katedrze na Wawelu.

piątek, 19 kwietnia 2013

PREZYDENT


Prezydent poczuł się gorzej niż zwykle. Nie zjadł śniadania. Nie wstał nawet z łóżka. Profilaktycznie, jego sekretarz odwołał wszystkie wizyty, spotkania i konferencje zapowiedziane na ten dzień. Po południu, jego podwładni zauważyli, że co chwilę tracą z nim kontakt. Postanowiono wezwać karetkę z  rządowej kliniki. Ekipa panów w bieli przybyła po piętnastu minutach. Prezydent już wtedy przestał reagować na bodźce zewnętrzne. Lekarz założył mu pulsoksymetr na palec. Brak tętna. Przełożył go na drugi. Znowu brak tętna. Kolejny palec i znów nic. I dopiero mały palec okazał się tym szczęśliwym. Aparacik zapiszczał i zaczął migać cyferkami. Lekarz rzucił na niego okiem i pobladł. „Tracimy go” powiedział i akcja nabrała tempa. Prezydent z miejsca powędrował na nosze, które pielęgniarze wraz z ochroną, w tempie ekspresowym wytaszczyli na zewnątrz budynku. Karetka miała już otwarte drzwi a obok stały samochody ochrony, migając błękitnymi kogutami, dyskretnie umieszczonymi za przednią szybą. Sanitariusze delikatnie acz z pośpiechem umieścili nosze w karetce. Kawalkada aut ruszyła. Wozy ochrony otoczyły karetkę i pomknęły wraz z nią do kliniki.
Ludzie na ulicach zatrzymywali się i oglądali na pędzące auta. „Co się stało?” myśleli. Nikt nie przypuszczał, ze może chodzić o prezydenta. Ale prasa i telewizja już zwęszyły temat. Połączyły karetkę z rządowymi wozami ochrony i  wyszła im rzecz warta zainteresowania.
Kiedy karetka dotarła do kliniki, już pierwsi reporterzy wyruszali ze swoich redakcji. Nosze z prezydentem, otoczone panami w garniturach i czarnych okularach, zostały wniesione do rządowej kliniki bocznym wejściem i prawie natychmiast, prezydent trafił na salę operacyjną. Podłączono go do wszelkiej stojącej tam aparatury, a nawet przyniesiono kilka urządzeń z sali obok. Przybyły na miejsce ordynator, potwierdził słowa lekarza z karetki: „Tracimy go”. Jedyną możliwą decyzją była operacja. Prezydent powędrował na stół operacyjny. Lekarze i pielęgniarki uwijali się jak w ukropie. Zakładanie kitli, maseczek i mycie rąk przeprowadzili w przeciągu minuty i trzynastu sekund. Zapaliły się lampy nad stołem. Wyproszono ochronę, która zajęła miejsce pod drzwiami do sali operacyjnej. Zaczęło się. Oczywiście, informacje o stanie zdrowia prezydenta nie mogły długo pozostać w tajemnicy. Skojarzono odwołane konferencje i spotkania z konwojem mknącym ulicami stolicy. Pod kliniką zaroiło się od reporterów, fotoreporterów i ekip telewizyjnych Wszyscy prześcigali się w przekazywaniu domysłów, półprawd i niesprawdzonych informacji. Ale w końcu za sprawą ciecia, najważniejsza informacja wyciekła do mediów. „Prezydent jest w stanie krytycznym” pojawiło się na paskach najważniejszych telewizji informacyjnych. „Trwa operacja” to kolejny z pasków przewijających się przez ekrany zdumionych i zaszokowanych widzów.
Po jakichś dwóch godzinach, przed drzwiami kliniki pojawił się ordynator. Wyglądał na strasznie umęczonego ale i szczęśliwego zarazem. Tuz za nim, dwóch panów z ochrony, wytargało piędziesięciocalowy monitor i ustawiło na stojaku obok ordynatora. Tłum reporterów rzucił się w kierunku ordynatora, zalewając go pytaniami. Przekrzykiwano się jeden przez drugiego. Zrobił się straszny tumult i hałas. Ordynator podniósł rękę w celu uciszenia tłumu. „Szanowni Państwo, jak już zapewne wiecie, do naszej kliniki trafił dzisiaj prezydent” powiedział wprost do śledzących go kamer. „Sytuacja była krytyczna... prezydent nie dawał oznak życia... nie wyczuwalne było jego tętno... dopiero na małym palcu u prawej ręki stwierdziliśmy puls i saturację” przemawiał ordynator. „Podjęliśmy natychmiastową akcję reanimacyjną... dwie godziny temu, prezydent trafił na salę operacyjną... ale mam dla państwa dobrą wiadomość, udało się” powiedział i po zgromadzonych reporterach rozszedł się szmer aprobaty. „Specjalnie dla państwa, pokażemy przez chwilę salę w której leży, aby rozwiać wszelkie wątpliwości i uspokoić co do jego stanu zdrowia” mówiąc to, ordynator skinął na jednego z ochroniarzy, a ten podał mu pilota. Ordynator nacisnął przycisk i monitor lekko syknąwszy, rozpalił się wszystkimi kolorami. Kamery natychmiast zamruczały robiąc zbliżenia, aby dokładnie ukazać widzom to, co objawiło się na monitorze. W niewielkiej salce, na małym stoliczku, pod respiratorem, leżał mały palec prezydenta. Wszyscy przed telewizorami odetchnęli z ulgą.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

czwartek, 4 kwietnia 2013

BUBLIA

Czytanie z listu św. Tymasza do harfy podróżnej:

I po dniach sześciu pracowitych, nadszedł dzień siódmy. Sobota. Dzień wypoczynku, leniuchowania i niewykonywania prac żadnych pod groźba śmiertelną. I ognie wygaszonymi były, chleby się nie piekły i radia nie grały. A Pan obserwował z góry czy gdzieś dym z komina się nie snuje. A jak się snuł, to było to już jego ostatnie snucie. I zdarzyło się, że piorun z jasnego nieba w bożnicę uderzyć raczył. I ta w ogniu stanęła. I Pan z boleścią w pompie tłoczącej patrzył na to z góry. I lud wypoczywający na wieść o pożarze, zerwał się w większości na równe nogi i ku bożnicy pobieżył. I mieli oni wiadra drewniane a co bogatsi cynkowe. I chcieli wodę lać na płonące swe sanktuarium. Ale co który zamach wziął aby płynem chlusnąć, martwym padał. Gdyż Pan nieustępliwym był i dzień święty święcić nakazał, a żadną się pracą się nie hańbić. A kiedy już setka mężów powalonymi była a bożnica nadal płonęła, reszta poszła po rozum do głowy i próbować ratować sanktuarium zaprzestała. A bojąc się, że za posiadanie wiadra kara ich również spotkać może, w płonące zgliszcza wrzucać je poczęli. I na pohańbienie się wydali, gdyż w piśmie powiedziane było, iż w szabat ognia rozpalać nie wolno. A tu wyraźnie proces podsycania ognia nastąpił. I padli wszyscy trupem. Z wyjątkiem bogatszych, których cynkowe wiadra niepalnymi były. I Pan skonfundowanym był. Gdyż droga jego sercu bożnica płonęła nadal, wesoło rozrzucając iskry na najbliższe domostwa, a lud jego w większości martwym leżał, albo też przyglądał się obojętnie, narazić się nie chcąc na prawa złamania i przedwczesne odejście na łąki niebieskie. Ale że Pan wszechmocny jest i wszechmogący a i wszechwiedzący również, to i zdziwieni nie byli, kiedy rydwany rzymskich Vigiles ujrzeli. A ci zacni strażacy, bożnicę w piętnaście minut ugasili i pojechali. Ale lud zgromadzony wokół zgliszczy im nie podziękował. Tylko jeszcze za oddalającymi się rydwanami pluto i kamieniami rzucano. Jak za psami niewiernymi którzy dnia wolnego uszanować nie potrafią i do piekła za to trafią.