*********************************** STRONA ZAWIERA TEKSTY OBRAZOBURCZE!!! CZYTASZ NA WŁASNE RYZYKO**************************

poniedziałek, 28 lutego 2011

OD REDAKCJI

Prezes postanowił. W trakcie postawiania pobladł i pot perlisty wylazł mu na spracowane czoło. "Helena, mam zawał" krzyczał Marian Paździoch. Nie będzie więcej Żbika. Tak postanowił prezes. Potem się dopiero okazało, ze mu się kartki posklejały. Nie będzie Żbika w tej formie w jakie jest. Świat się rozwija, prezes też. Zaczął już używać noża i widelca więc i tutaj pora na zmiany. Tak powiedział i wykopyrtnął się z mównicy. Zostawiając go w spokoju, pozbieraliśmy kartki jego przemówienia.Okazało się, że było tam tylko jedno zdanie. Zaczyna się Szpik ... Żbik multimedialny. Czyli w wersji audio. Czytanej przez samego prezesa. Poszliśmy się obśmiać do WC. Ciekawe co o tym ludzie pomyślą?

Redakcja

ŻBIK W WERSJI NEWS CZ. 27

VOL. 27

PONIEDZIAŁEK – Posterunkowy Paproch został skierowany na szkolenie dla policyjnych negocjatorów. Wystawiliśmy jego kandydaturę, bo zawsze lubi się targować w sklepie.

WTOREK – Jak się okazało, umiejętność targowania nie koniecznie pomogła naszemu Posterunkowemu. Z samobójcą który próbował skoczyć z dachu, Posterunkowemu udało się wynegocjować tylko tyle, że przed skokiem zdejmie kurtkę. Bo ma ten sam rozmiar co nasz as negocjacji.

ŚRODA – Razem z Kapralem Kluchą zostaliśmy oddelegowani do akcji „Pedofil”. Kapral Klucha bardzo się zaangażował i po dwóch godzinach przyprowadził podejrzanego osobnika. Ks. Teofil nawet by się może nie obraził na Kaprala, gdyby ten nie spałował go w czasie katechezy.

CZWARTEK – Nic do roboty. Pierdzimy w stołki. Przyszedł pułkownik Żelazny i kazał wywietrzyć.

PIĄTEK – Pułkownik Żelazny dostał w prezencie złotą rybkę w kuli. Postawił ją sobie na biurku w gabinecie i kazał nam jej doglądać. Posterunkowy Paproch stwierdził, ze złote rybki spełniają trzy życzenia. Kiedy przyszła jego pora na opiekę nad rybką, siedział w gabinecie Pułkownika przez trzy godziny. Wyszedł niezadowolony.

SOBOTA – Jak się okazało, Paproch któremu rybka nie chciała spełnić nawet pół życzenia po dobroci, postanowił potraktować ja prądem z akumulatora swojego malucha. Pomimo takiej presji, rybka nie puściła pary z ust. Tylko zdechła. Pułkownik Żelazny może być niezadowolony ze zdechniętej złotej rybki.

NIEDZIELA – Kapral Klucha, któremu żal się zrobiło kolegi z zespołu czyli Posterunkowego Paprocha, postanowił go uchronić przed gniewem przełożonego. Pomalował zszywacz na złoto i wrzucił do kuli zamiast złotej rybki. Teraz rybka już nie zdechnie. Najwyżej zardzewieje. Ciekawe czy złoty zszywacz potrafi spełnić choć jedno życzenie? Musze to sprawdzić.

sobota, 26 lutego 2011

ŻELAZNY KARZEŁ IMIENIEM WASYL 1995

Żelazny Karzeł imieniem Wasyl, obudził się rano bardzo nie w sosie. Nie chciało mu się nawet umyć zębów pilnikiem ani przeczesać grabiami. Przeciągnął się na swoim legowisku, aż zatrzeszczały nity w jego pancerzu. Powoli zwlekł się z barłogu. Na dzień dobry, rozdeptał jeża Grzegorza, który próbował dostać się na pocztę i wysłać list do swojej siostry w Libiążu. Wasyla coś gryzło. Szedł zamyślony, tratując przed sobą drzewa i krzewy, garbiąc się coraz bardziej, aż uderzył głową o stuletni dąb. Ze złości, ugryzł go w konar. Dąb zapiszczał i odbiegł, podnosząc wysoko korzenie. Zdenerwowany i zamroczony Wasyl, zobaczył nagle wiewiórkę Łysą Skórkę, która spacerowała po gałęzi wiekowej sosny. Z lubieżnym uśmieszkiem, Żelazny Karzeł, zakradł się pod drzewo i zatłukł Łysą Skórkę kowadłem. Nie sprawiło mu to jednak tyle radości co zwykle. "„Może o czymś zapomniałem?"”- pomyślał, kładąc się w cieniu drzewa. Coś go gryzło. Ledwie napoczął kanapkę z towotem i popił olejem silnikowym, kiedy na ścieżce pojawił się Łoś Zygmunt i pozdrowił Wasyla, skinieniem poroża. Żelazny Karzeł, nie odkładając kanapki, zastrzelił go z pancerfausta. „"Może się wykąpię we wrzącym ołowiu?"”- pomyślał i próbował wstać. Coś w nim zazgrzytało i spod pancerza posypał się rudawy proszek. Wasyl zrozumiał, co go od rana gryzło. Żarła go korozja.


Po miesiącu, zardzewiałego Wasyla odnalazły dzieci z przedszkola im. Żelaznego Karła. Zaniosły go do miasteczka i rozgniotły prasą hydrauliczną. A las...? A las szumiał jak zwykle.

Tekst oparty na kanwie pomysłu autorów programu „"Nie Tylko Dla Orłów”"

LISTY DO RADIA ROCK MA RYJA

List Doc. Śmietany

Moja drogie Radyjo. Muszę się z tobą podzielić moimi spostrzeżeniami. Wychodzę dzisiaj na ulicę, a tu światła się nie palą! Coś jakby obuchem w łeb mnie uderzyło. Nie palą się. Ale dlaczego się nie palą? Może ktoś z nich żarówki powykręcał? Próbowałem podskoczyć do góry. Próbuję i skaczę, ale nie sięgam. Znaczy, sprawca musiał być wyższy. Przejrzałem w umyśle, obrazki z mieszkańcami mojej kamienicy. Przypasował tylko emeryt z parteru. Poprosiłem go i kazałem mu podskoczyć. Dziadzio zaczął się pienić, jak mi nie wstyd szydzić z emeryta. Wtedy przyrżnąłem mu deską w tyłek. Podskoczył, ale nie dosięgnął. „Markuje niski skok" pomyślałem i lu go dechą jeszcze raz. Tym razem dziadzio nie podskoczył. Może źle tą dechą wcelowałem? Widzę, że leży nieruchawy taki, to poszedłem do domu. Oczywiście, zadzwonić na pogotowie. Ale zapomniałem. Bo światła u mnie nie ma. Bo wyłączyli. Bo nie płaciłem, a co? No i jak latarnie wyłączyli, to u mnie ciemno jak u…... nie, ja nie jestem rasistą. Na przykład Australijczyków lubię. Nawet bardzo. Nie, nie tych kudłatych z dużymi nosami. Że co? Że ja niby tych Aborygenów nie lubię? A co ja do nich mam? No ładnych parę tysięcy kilometrów w linii prostej. Ale kto dzisiaj podróżuje w linii prostej? Teraz to się podróżuje w samolocie, w autokarze, albo w gaciach z lajkry jak na przykład ci, no...jak im tam...węglarze. Nie...kolarze, rzecz jasna. Przejęzyczyłem się z tymi węglarzami, ale tu ciemno jak cholera, bo ktoś te latarnie wyłączył. Jak włączą to napiszę jeszcze do Was. Serdeczne pozdrowienia dla całej redakcji mego kochanego Radyja.

Doc. Styropian Śmietana.

HISTORIA DLA MUTANTÓW 1994

Historia Prawdziwa Chrztu Polski. 

Mieszko siedział w komnacie i zbawiał się układaniem kostki, zrobionej przez jednego z jego wojów, niejakiego Rubika z Siedmiogrodu. Pot perlił mu się na czole, ręce zwilgotniały, ale Mieszko nie ustawał w wysiłkach. Niestety, jego wielkie, piastowskie łapska, raz za razem miażdżyły prototyp kostki. Jego próbom przyglądał się jego zaufany, czyli woj Przemko z Bydgoszczy. 
- Panie -  powiedział ostrożnie Przemko - czas nam się ochrzcić. 
- A na cholerę nam ta czarna zaraza? –- spytał Mieszko, rozgniatając pięćdziesiątą kostkę. 
- Tak prawdę mówiąc, to mi to zwisa jak pochwa od mojego miecza - odparł Przemko - ale Niemce naparli się, żeby nas ochrzcić po swojemu, metodą Blietzkriegu! 
- Niemce?! - Mieszko poderwał się z drewnianego zydla - gdzie te zasrańce są, …i gdzie jest do cholery mój miecz, gdzie kolczuga moja złotem przeszywana, na Niemca…, na Niemca!!! - krzyczał, wywijając odnalezionym właśnie mieczem. Przemko schronił się za narożnikiem. 
- Opanujcie się panie, na razie Niemce daleko - powiedział - ale jak się ochrzcimy, to będą jeszcze dalej. 
- Jak to... …mówicie, że będą jeszcze dalej?! - Mieszko zmachany, siadł znów na zydlu. 
- Na katolicki kraj nie tak łatwo napaść, jak na pogan - powiedział Przemko. 
- To my są poganie? - spytał Mieszko, zdziwionym głosem - A ja myślałem, że Polanie!? 
- Na polanie, śpią poganie - zanucił pod nosem Przemko. 
- Paul Anka to ty nie jesteś - zgryźliwie zauważył Mieszko, który nie lubił kiedy się z niego wyśmiewali. 
- Wracając do tematu... …po chrzcie, Niemce będą nam mogli skoczyć - powiedział Przemko - a jak na nas ruszą, to z kościelną pieśnią na ustach, damy im takiego łupnia, że popamiętają aż do Grunwaldu! 
- Aha, …toś ty taki cwaniak...…czyli, ich zmotoryzowane oddziały podchodzą pod moją stolicę i chrzcić nas chcą, a tu nagle, ja wyłażę na basztę, i krzyżem ich, krzyżem…... przez plery, …przez łby, ...no masz chyba rację, dla takiej hecy dam się chyba ochrzcić - powiedział, uśmiechając się Mieszko - ale powiedz mi miły mój Przemko, jak ten cały chrzest wyglądać będzie? - zapytał. 
- Ano, z Dobrawą ty się musisz chajtnąć, z tą co w ostatniej paczce z Czech do nas dotarła, i po ptokach - odparł Przemko. 
- No nie, jaja chyba sobie ze mnie robisz! - z obrzydzeniem odparł Mieszko. 
- A czemu tak myślisz panie? - spytał Przemko. 
- Czemu? A bo ta twoja Dobrawa ma wąsy i śmierdzi piwskiem - rzekł Mieszko. 
- Noo… ...piwo to ich narodowy napój, a że ma wąsy… ...ich wszystkie lekkoatletki mają za dużo hormonów  - zmieszany Przemko, zaczerwienił się jak burak. 
- Jak burak, jak burak! - skandował Mieszko, pląsając wokół Przemka i klaszcząc w dłonie. 
- No nie, ja na tym dworze zajoba chyba dostanę - pomyślał Przemko - zapłacili mi tylko za to, żeby czeskiego agenta Dobrosława na dwór przemycić, a ja muszę jeszcze do tego znosić takie katusze. Jeśli to się nie skończy, to pojadę do Ziemi Świętej, walczyć z tymi przeklętymi Maurami. 
Minęły trzy miesiące od rozmowy Mieszka z Przemkiem z Bydgoszczy. Mieszko wraz z całym ludem dał się ochrzcić, ożenił się z Dobrawą, chociaż publicznie zastrzegł, że w wąsy całować jej nie będzie. Dnia któregoś, kiedy Mieszko wieczerzał właśnie, ktoś zapukał do komnaty. 
- Wlazł! - zaryczał Przemko, bo jego pan, usta zapchane miał pieczonym kurczęciem. Do komnaty weszło, powłócząc płaszczami, dwóch gości w zbrojach. Na ich widok, Mieszko raczył się zakrztusić kurzym udkiem i zleciał pod drewnianą ławę. 
- Guten apetit* - powiedział starszy z rycerzy - My być deutsche ritteren ...…znaczy te, rycerze ...…my przyjść tu oba zwei, się dowiedzieć, kiedy wasza prinz dać się ochrzcić przez nasza Grossen Meister, znaczy Wielka Mistrza? 
W komnacie zapanowała cisza. Nagle, spod stołu odezwał się gardłowy głos Mieszka. 
- Dobrawa!!! Aport!!! Bierz ich - ryknął Mieszko. Po sekundzie, do komnaty wpadła baba jak szafa, z potężnym kijem w dłoni. A dłonie miała jak dwa bochny chleba. Niemcom aż przyłbice spadły na oczy. 
- Her obersturmführer, was ist das? - spytał młodszy. 
- Das ist der polnische wunderwaffe, tajna bronia, der polnische panzer madchen - odparł starszy i narobił w zbroję. 
- Schneller!!! - krzyknął pokazując, że należy wypierniczać. 
- Jawohl, her obersturmführer! - zawył młodszy, i też narobił w zbroję. Niemiecki smród rozchodził się po kraju Mieszka jeszcze przez kilka wieków.
Amen.

*język niemiecki użyty został bardzo swobodnie

MOTOR


MOTOR

Poprzez góry, poprzez lasy 
Poprzez domy i szałasy 
Przez pagórki i doliny 
Przez depresje i równiny 
Poprzez stawy i jeziora 
Przez sadzawki i bajora 
Poprzez groble i przez krzaki 
Poprzez skwery i deptaki 
Raz do góry a raz w dół 
Poprzez rowek, poprzez dół 
Poprzez szczyty i wąwozy 
Przez leszczyny i przez brzozy 
Poprzez rzeki i strumyki 
Poprzez pnie i przez paliki 
Poprzez bagna i ruczaje 
Jadę a motor nie staje

OD REDAKCJI

A więc udało się. Udało się zacząć zdanie od "a więc". Nie... nie o to chodziło. Udało się przenieść bloga z Onetu na Blogger'a. Dzięki wysiłkowi całej redakcji. No może z wyjątkiem Prezesa, bo ten akurat zamknął się w swoim gabinecie, twierdząc, że zajmie się koordynacją. Czym się zajął? Nie wiemy. Faktem jest jednak, że później z koordynacją było u niego nie tęgo. Ze świeżością oddechu i utrzymaniem pionu również. Wzięliśmy się jednak do roboty. Z Prezesem, czy bez, wynajętymi samochodami ciężarowymi, własnymi sportowymi Daewoo, i przy użyciu jednego roweru, udało się przetransportować wszystkie posty. Nie było łatwo. Posty były ciężkie i niewdzięczne w transporcie. Ale daliśmy radę. I mamy już nowego bloga! Niestety, Prezes teraz rozgłasza, że to jedynie jego zasługa. Mamy nadzieję, że obecny blog będzie się wszystkim podobał. Malkontentom dziękujemy za uwagę i odsyłamy ich na ulubioną stronę prezesa ( z gołymi babami). www.golebaby.pl

Redakcja.

piątek, 25 lutego 2011

KRONIKA 997

Bydgoszcz – Policja bydgoska zatrzymała osobnika, który podając się za Świętego Mikołaja, na przełomie czerwca i lipca dokonał kilkunastu kradzieży mieszkaniowych. Podobno nie wzbudzał podejrzeń.

Poznań – Brygada antyterrorystyczna po wyłamaniu drzwi niejakiego Grzegorza K. schwytała go na gorącym uczynku. Grzegorz K. został oskarżony o próbę samogwałtu.

HISTORIA DLA MUTANTÓW

Krzyżacki najazd na Kalisz.

Działo się to w zamierzchłych czasach a bardziej dokładnie w 1331 roku. Tak jakoś we wrześniu. W zasadzie, w pierwszej połowie września. A konkretnie dwunastego. Jak wiadomo, Niemce lubią bardzo wrzesień. Pewnie dlatego, że akurat w tym czasie na liście Top Ten królowała piosenka niejakiego Ottona Von Lutterberga : „Jak napadać to tylko we wrześniu”. Otto, nie spokrewniony ani z Marthinem Lutherem Kingiem, ani z Marthinem Luterem, i generalnie wkurzony lekko na króla naszego Władka Ł. za jego harce z Litwinami po zakonnej ziemi, nie wytrzymał, najadł się, napił, odprężył, dziewkę jakowaś zbałamucił, poczym kazał sobie zbroję błyszczącą nakładać. Błysk zbroi, uzyskiwano dzięki paście polerskiej „Błysk” po niemiecku – Blitz. A stąd do Blitzkrieg’u już dwa kroki. Wykonawszy wcześniej podane czynności, Otto wysłał kilka sms’ów (w tym 2 bezpłatne) i już po chwili, miał do dyspozycji kwiat rycerstwa w habitach. A konkretnie dwustu. Nie... dwustu jeden bo przybył też przyszły wielki mistrz (the great master), Dietrich von Altenburg. On co prawda sms’a nie dostał, ale spać nie mógł i się stale szwendał po dziedzińcu. Otto stwierdził jednak, że 200 a nawet 201 to żadna siła. Nawet coś podobno mruczał pod przyłbicą, że to arsch a nie armee. Kazał więc bić w dzwony (läuten po ichniemu). Nie wiem czemu, ale bicie a szczególnie w dzwony bardzo pomagało. Ottonowi też pomogło. Bo już po kwadransie ( viertelstunde), miał pod swoja komendą dwa tysiące ciężkiej kawalerii (ritter mit tarcza und kuń) oraz pięć tysięcy lekkiej jazdy (ritter und kuń) i piechoty (infanterie lub pantoffelantrieb). 12 września 1331 roku, z tymi siłami, Otto von Lutterberg wlazł do Wisły i niestety nie utonął.
Już będąc po kolana w wodzie, wysłał wieści do Janka Luksemburskiego (fan Radia Luksemburg). „Chopie, ty se w kulki nie leć, tylko 21-ego masz być pod Kaliszem” – tak napisał atramentem sympatycznym. I to był błąd. Bowiem Janek L. zwany też Ślepym, drukowanego już nie mógł przeczytać a co dopiero niewidocznego. Białą więc kartę wywalił do kosza (początki recyklingu) i poszedł spać. I próżno go było później szukać pod Kaliszem.
Otto von Lutterberg pognał ku Kaliszowi jakby włączył dopalacze. Najsampierw wesoła kompania zakonna podzieliła się na dwie grupy. Pierwsza nawiedziła Łęczycę, gdzie raczyła oblegać zamek. Władek Ł. z odsieczą nie zdążył, więc Otto wraz z kolegami bardzo popsuli zamek. Na tyle, że klucz już się nie przekręcał (dopiero Kazik W. go naprawił). Następnie udali się do kościoła aby pomodlić się, gdyż byli praktykującymi katolikami. Tam doszło do przypadkowego zaprószenia ognia. Niejaki Günter von Brandstifter przez przypadek, podpalając papierosa, odrzucił zapaloną pochodnię na stertę drewnianych desek i kłopot gotowy.
Żegnani przez rozentuzjazmowany tłum Łęczycan którzy na drogę obdarowali ich dobrem wszelakim, towarami luksusowymi, złotem, srebrem i biżuterią niekiedy darowywaną wraz z uszami i palcami, udali się do Szadku. Jednocześnie druga grupa wpadła na chwilkę do Uniejowa, podobnie jak grupa pierwsza troszkę popsuli zabudowania Uniejowa. I podobnie jak koledzy, zaglądnęli do kościoła w celu modlitewnym. I cóż za niefart. Brat Güntera von Brandstifter, niejaki Hermann też tak jakoś nieopatrznie odłożył pochodnię na worek z siarką. Niestety. Straż nie zdążyła. W podzięce za wizytę, ludność tubylcza obdarowała przesympatycznych rycerzy złotem, srebrem, suknami, końmi, szatami i ozdobami. Wybaczyła im też pohańbienie kobiet i panien, biorąc to za działanie pod wpływem alkoholu.
Chłopcy, rozochoceni miłym przyjęciem i pożegnaniem, postanowili odwiedzić sąsiadujący z Uniejowem, Spicimierz. I pomimo lekkiego oporu jego prywatnego właściciela, niejakiego Pawła O. który twierdził, ze dopiero co kupił Spicimierz i jeszcze nawet posprzątać nie zdążył, nawiedzili go tłumnie. Poczęstowali go na przeprosiny papieroskiem i znów nieopatrznie Hermann von Brandstifter gdzieś zapodział 30 zapalonych pochodni. No i Spicimierz też się popsuł. 
Szadek z drewnianą zabudową nie oparł się nałogowi tytoniowemu Güntera von Brandstifter. Drewniana fara, dzwonnica i plebania długo jeszcze oświetlała okoliczne miejscowości z Wielka Wsią w szczególności. Otto von Lutterberg zawiedziony nikłym zainteresowaniem ich wizytą w Szadku, postanowił turystycznie odwiedzić Sieradz. Ku zdziwieniu Ottona i zażenowaniu Güntera, Sieradz okazał się także warownią drewnianą. Ale cóż było robić. Służba nie drużba. Z zapisków niejakiego Sienkiewicza Henryka, który w onych czasach ukrywał się w krzakach z notatnikiem, przełożony dominikanów, niejaki Mikołaj, próbował namówić Güntera na rzucenie palenia i kuracje odwykową w postaci plastrów N. Niestety, robił to poprzez komtura elbląskiego i wielkiego szpitalnika (musiał mieć kilka kondygnacji) Hermana von Oettingena. A ten, nie umiejąc korzystać z tłumacza online, powtarzał tylko „Ne prest”, co w języku tych co nadziali św. Wojciecha, oznaczało – nie rozumiem. Tak więc, zanim Mikołaj wytłumaczył o co biega, Günter zdążył już połazić z pochodnią po warowni. Nic dziwnego, że ostatnie słowa Mikołaja „I ty mnie też, ciulu...” zagłuszył trzask gorejącego ognia.
Całe rozradowane towarzystwo, przez Charłupię Małą (poszła z dymem) udali się do Warty która zupełnie przypadkiem leży nad Wartą, która to z kolei Warta przez Wartę nie przepływa. A że warcianie warty nie wystawili, to i Krzyżacy mogli im miłą niespodziankę sprawić. Pojedli, popalili, pogwałcili i pojechali. 4 x P. I tak dojechali na dziewiąty dzień do Kalisza (tyle samo idzie list z Malborka do Kalisza obecnie), zaprószając ogień w okolicznych wsiach i miasteczkach, m.in. w Koźminku. Pod Kaliszem obydwie grupy przywitały się serdecznie. Otton Von Lutterberg przez 3 dni wypatrywał Janka Luksemburczyka, aż w końcu ktoś mu potłukł lornetkę. Był to Dietrich von Altenburg który miał już dość tej wycieczki i dwu dniowego wystawania pod Kaliszem. Kaliszanie postąpili bowiem wbrew regułom gościnności i nie wpuścili krzyżackiej ekipy turystycznej do grodu. Krzyżacy nie wyposażeni w namioty i karimaty, poskładali nędznawe szałasy na łąkach nad rzeką Prosną. I nawet rzeka wykazała brak gościnności bo wylała. Sami wiecie jak trudno jest pływać w zbroi. Za to łatwo jest nurkować. I tak, 40 rycerzy przystąpiło do pierwszych lekcji nurkowania na poziomie zaawansowanym. Wtedy to padł rekord wpisany do księgi Guinessa w długości przebywania pod wodą bez oddychania. Rekord ten wynosi 679 lat i z każdym rokiem się powiększa.
Zniechęceni i przemarznięci, postanowili wrócić do domu. Niestety, droga powrotna jak w mordę strzelił, wypadała im przez Płowce
A było to 27 września 1331 roku...

Ale to już inna historia.

MAKABRESKI

Inżynier Mniamuśny jadł właśnie pęto kaszanki, kiedy jego zęby napotkały na nagły i niespodziewany opór. Wyjął z ust resztki kaszanki i zauważył błyszczący przedmiot, wystający z pomiędzy kaszy i zmielonego papieru toaletowego. Był to srebrny medalik, jego niedawno pochowanej teściowej.

Głuchy jak pień dziadek Pypeć, namówiony przez kolegów z Domu Spokojnej Starości, przyłożył ucho do szyny kolejowej i zaczął się „wsłuchiwać”, Nic nie usłyszał, choć przez chwilę wydawało mu się, że coś jakby, jakby... Na dworcu w Przasnyszu, dyżurny ruchu zapowiedział dłuższy postój pociągu z Grójca, spowodowany dodatkowym myciem podwozia.

W całym budynku panował nieznośny upał. Sekretarka, Jolanta Duszna zbliżyła twarz do wirującego z zawrotną szybkością wentylatora. Dyrektor, Stefan Mataczny zaklął pod nosem. Awaria wentylatora na piątym piętrze wzmogła upał w budynku.

Adam Opadły, znany w kraju i na świecie alpinista, wbił kolejny hak w skałę. Do końca północnej ściany Mt. Everestu zostało mu tylko kilka metrów. W wieczornych wiadomościach, firma produkująca liny i haki do wspinaczki, przyznała się do wypuszczenia serii niepełnowartościowych produktów.

Edward Molibden, światowej sławy chemik, przyniósł do domu kwas siarkowy w butelce po szkockiej whisky. Tego dnia, zupełnie przypadkiem, do Edwarda Molibdena i jego małżonki, wpadła na krótka wizytę ich rodzina z pobliskiego Supraśla. Żona Molibdena, niejaka Cecylia, nalała wszystkim po kieliszku szkockiej. Fabryka dywanów nie przyjęła reklamacji na dziurawy w czterech miejscach dywan. A sąsiad z dołu, Antoni Paprota nigdy nie dowiedział się, skąd nagle na suficie pojawiły się cztery, mniej więcej równe zacieki.

Babcia Gienia weszła na przejście dla pieszych. Operator walca drogowego, Edmund Arszloch nie zauważył niczego niezwykłego. Natomiast kierowcy jadący za walcem, uznali postać staruszki z laską i torbą na zakupy, odbitą na asfalcie co półtora metra, za nowy chwyt reklamowy.

Dyrektor Zakładów Mięsnych im. Siostry Pasztetowej, nachylał się właśnie nad maszyną krojąca i paczkującą wędliny, kiedy niespodziewanie poczuł, że traci grunt pod nogami. Sklepy mięsne zanotowały znaczny wzrost popytu na wędliny z ostatniej dostawy. Zdarzyła się tylko jedna reklamacja. Wewnątrz salcesonu, jeden z klientów znalazł okulary.

W Grudziądzu, harcerze ogłosili konkurs na jak największą ilość zebranego złomu. Nagrody były wyjątkowo atrakcyjne. Pociąg pospieszny relacji Bydgoszcz – Olsztyn wyłaniał się właśnie zza zakrętu kiedy drużyna Czarnej Pumy, znikała za nasypem, ciągnąc za sobą swój łup i pewną wygraną w konkursie. Odkręconą szynę kolejową.

WIELKA GRA 1994

- Czy Pan mnie słyszy? – rozpoczął Wielką Grę prowadzący. Siedzący w słuchawkach mężczyzna, bezmyślnie przyglądał się publiczności.
- A może Pan mnie słyszy? – zapytał lekko zawiedziony prowadzący, drugiego mężczyznę, którego karnacja przypominała poważnie nadpsutą kiełbasę. Siedział z zamkniętymi oczami, więc nie mógł się bezmyślnie nikomu przyglądać, nie mniej, nie zamierzał także odpowiedzieć.
- Proszę im zmienić słuchawki – powiedział prowadzący i natychmiast, dwie młode pracownice studia podeszły do grających z nowymi słuchawkami. Bezmyślny wzrok pierwszego osobnika zmienił się nagle, kiedy napotkał na swojej drodze dorodną współpracownicę. Należy dodać, że niezwykła kusość spódniczek, doprowadziła do zawału gracza z poprzedniej tury, odpowiadającego z tematu „Szkarłupnie Morza Czerwonego i ich wpływ na cenę ryżu w Paryżu”. Słuchawki zostały zamienione.
- Czy teraz Panowie mnie słyszą? – spytał lekko podenerwowany prowadzący. Pierwszy z graczy pokiwał głową. Co prawda patrzył za oddalającą się współpracownicą, ale prowadzący wziął to za potwierdzenie. Natomiast głowa drugiego, po założeniu słuchawek opadła w przód i ten fakt został również wzięty za potwierdzenie słyszalności.
- Tak więc Panowie mnie słyszą – powiedział prowadzący – Witam wszystkich Państwa w studiu i przed telewizorami, rozpoczynamy grę z tematu „Bitwa pod Grunwaldem, zwycięstwo czy klęska?”. Witam serdecznie naszych zawodników, którzy dotarli do finału. Witam Pana Zbigniewa Parówę z Zegrza i Pana Anatola Kloca z Wólki Kmiotkowskiej. Panie Parówa, czy mógłby pan przybliżyć widzom swoją sylwetkę? – poprosił prowadzący, miętosząc w ręku kilka kartek zapisanych pytaniami.
- Czy mógłby Pan powtórzyć pytanie? – poprosił Parówa. Jego pytanie wywołało pewną konsternację na sali. Prowadzący przyjrzał się uważniej tępej, jak mu się wydawało, twarzy Parówy.
- Powtarzam..., czy mógłby Pan przybliżyć widzom swoją sylwetkę? – poprosił.
- ... Bitwa pod Grunwaldem odbyła się w 1410 roku – odparł z uśmiechem znawcy Parówa.
Na sali zaległa cisza.
- Czy Pan mnie słyszy? – ponowił pytanie prowadzący.
- A ile mam czasu na odpowiedź? – zapytał Parówa, drapiąc się po czole. Prowadzący popatrzył na niego przez chwilę.
- Zdejmijcie mu słuchawki – poprosił, dusząc w sobie wściekłość. Młode pracownice ponownie zdjęły Parówie słuchawki. Operacja ta, spowodowała u niego gwałtowny wytrzeszcz i niepohamowany ślinotok.
- Mam nadzieję, że teraz już mnie pan słyszy? – powiedział prowadzący podniesionym tonem.
- Słyszę..., a czemu miałbym nie słyszeć? I niech Pan tak nie krzyczy, bo mam wrażliwy słuch – powiedział Parówa, zerkając za odchodzącymi pracownicami.
- Przepraszam, to ze zdenerwowania... – skonfundował się prowadzący – Pańskie słuchawki uległy uszkodzeniu... wracając jednak do mojego pytania którego Pan poprzednio nie usłyszał... Panie Parówa, prosiłem aby Pan przybliżył widzom, swoja sylwetkę – powiedział prowadzący i sięgnął po szklankę wody. Parówa wstał z fotela i stanął przed widownią.
- Jeszcze bliżej? – spytał. Prowadzący zastygł z ręka wyciągniętą po szklankę.
- Co Pan wyrabia??? – spytał Parówę.
- Jak to co? – zdziwił się Parówa – Przybliżam widzom moją sylwetkę, sam mnie Pan o to prosił. Jak Pan chce, to mogę stanąć jeszcze bliżej.
- Niech Pan może usiądzie – powiedział prowadzący i starł z czoła kropelki potu.
- Nie prosiłem, żeby Pan stawał przed publicznością, tylko coś o sobie opowiedział – dodał.
-A co? – głupawo spytał Parówa.
- No... jak się Pan nazywa, gdzie Pan mieszka, gdzie Pan pracuje, kim Pan jest z zawodu – powiedział prowadzący, tonem człowieka wykończonego nerwowo.
- A co to Pana obchodzi, gdzie ja mieszkam??? – ryknął Parówa zaciskając oparcie fotela– Głupi nie jestem, ja pojadę na następną grę, a pan z kolesiami wykorzysta tą okazję i obrobi mi mieszkanie.
Prowadzący poczerwieniał i wyraźnie poruszając grdyką, przełknął ślinę.
- Założyć mu słuchawki! – wycedził przez zaciśnięte ze zdenerwowania zęby. Parówa znów poślinił się w sposób przeraźliwy, w momencie nakładania słuchawek.
- A teraz – prowadzący skierował wzrok na drugiego zawodnika – może Pan, Panie Kloc, powie nam nieco o sobie.
Antoni Kloc jakby pod ciężarem głowy, przyozdobionej słuchawkami, powoli przewrócił się do przodu, zsunął z fotela, i runął na podłogę.
- Co się Panu stało, Panie Kloc? – zdenerwowanym głosem powiedział prowadzący.
- Pan się nie martwi panie Redaktorze, on przez całe eliminacje przeleżał na podłodze... nawet podejrzewano go o ściąganie – powiedział Parówa, przyglądając się swemu sąsiadowi – Ale bezpodstawnie, bo się w ogóle nie ruszał.
- Trzeba to sprawdzić. – powiedział prowadzący – Czy jest na sali jakiś lekarz? – zapytał.
Z trzeciego rzędu podniósł się mężczyzna w fioletowej marynarce.
- Doktor Grzegorz Klucha-Ogrzymłocki – przedstawił się. Publiczność zaklaskała.
- Czy mógłby Pan zbadać naszego zawodnika? – poprosił prowadzący.
- Z miłą chęcią – odparł dr Klucha-Ogrzymłocki i podszedł do leżącego Kloca Anatola. Uklęknął i zbadał mu puls, po czym szybko wstał.
- Hmm... – zamruczał – on, jakby to powiedzieć... nie żyje?
Przez widownię przebiegł szmer zdziwienia i zaskoczenia.
- Tak podejrzewałem – odparł Parówa – Ale mówiłem, że nie powinni go oskarżać o ściąganie... ciekawi mnie zresztą, jak trup przeszedł przez eliminacje?
- On... nie ... żyje? – wyjąkał pobladły prowadzący
- I to od kilku dni – powiedział dr Klucha-Ogrzymłocki – Robimy sekcję?
- Jaką sekcję??? – zaryczał prowadzący, dochodząc do siebie.
- Od początku coś mi tu śmierdziało – powiedział Parówa – z początku myślałem, że to Pan, Panie Redaktorze w coś wdepnął, a to Kloc nam się tutaj rozkładał.
- Koniec gry!!! – zakrzyknął wstając prowadzący – proszę wezwać pogotowie, policję, koronera i co tam jeszcze trzeba... wszystko wezwać... a wszystkich proszę o opuszczenie sali.
- Czyli, ze wygrałem? – zapytał Parówa.
- Nic Pan nie wygrał – odparł prowadzący – nie odpowiedział Pan na żadne pytanie, a teraz proszę wyjść.
- Słucham? – zapytał Parówa, poprawiając słuchawki.
- Czy mógłby Pan już wyjść? – poprosił prowadzący.- Czy mógłby Pan powtórzyć pytanie, bo za cholerę nic nie słyszę, Kloc cuchnie, a ja się trzy miesiące uczyłem do tego występu... niech Pan nie ucieka...Panie Redaktorze!!!

NIUSY

Katowice – Górnicy rozpoczęli napełnianie nowo otwartej kopalni – węglem ze Szwecji.


Kraków – Komisja do spraw ochrony zabytków Krakowa dała sobie spokój.



Toruń – Komisja mieszkaniowa eksmitowała niejakiego Waldemara Diabła. Jego mieszkanie zajęła rodzina państwa Opłatków.



Berlin – 3 osobowa grupa skinheadów z Warszawy, rozgoniła 300-tu osobową manifestację neonazistów. Podobno przez pomyłkę.



Brema – W godzinach wieczornych, przez Bremę przebiegła w popłochu, gubiąc spodnie i swastyki, 300-tu osobowa manifestacja neonazistów z Berlina.



Wiedeń – We Wiedniu otwarto nową fabrykę walców drogowych. Im. Strauss’a.



Amsterdam – Holenderski naukowiec, Erik von Trotilen wynalazł rower z przerzutką. Władze Amsterdamu zapewniły mu specjalistyczna opiekę.



Libiąż – Stowarzyszenie Czarnoksiężników, Magów i Zaklinaczy ogłosiło swoją upadłość, ze względu na cuda i czary jakich dokonał księgowy Ropucha z pieniędzmi Stowarzyszenia.



Toruń – W sądzie wojewódzkim w Toruniu został zarejestrowany Związek Emerytów i Rencistów o dźwięcznej nazwie „Toruńskie Pierniki”



Czorsztyn – Znany malarz, Jerzy Szop Pracz wystawił ostatnio na aukcji swój najnowszy obraz. Płótno przedstawia oddział policji w Zegrzu, w czasie przerwy na papierosa. Obraz mistrza, zatytułowany jest „Policjanci z fajami”



Supraśl – Zakłady gumowe wyprodukowały pierwszą na świecie, stereofoniczna maskę przeciwgazową. W najbliższych planach – maska szczelna.

PSYCHIATRYK 1991

Napoleon odgonił Chrystusa kijem, kiedy ten próbował zmienić wodę w wino w jego kubku do mycia zębów. Zza rogu budynku rozległ się potężny huk.
- Co to było? – spytał Chrystus próbując umyć Napoleonowi stopy.
- Daj no sobie koleś na wstrzymanie, wczoraj się kąpałem – krzyknął Napoleon wyrywając nogę, przemyślnie rozebraną ze skarpety, przez jego kolegę z sali.
- A co do tego łomotu, to pewnie Gagarin znów próbował wystartować – dodał.
Jakby na potwierdzenie jego słów, za oknem pojawiła się nisko przelatująca postać w rozwianej piżamie. Wbrew temu, na co liczył Gagarin, jego lot nie odbywał się ku górze a wręcz przeciwnie. W nocniku zastępującym hełm próżniowy, i z zapasowym wiadrem węgla na plecach, potężnie dymiąc z nogawek piżamy, Gagarin skierował się ku przyszpitalnej sadzawce. Lądowanie było wyjątkowo widowiskowe. W końcowej fazie lotu, wiadro z węglem przeważyło Gagarina i nasz wspaniały kosmonauta runął plecami do sadzawki, rozbryzgując wokół siebie strugi brudnej wody.
- To cholerny wariat – mruknął pod nosem Napoleon i charakterystycznym ruchem umieścił prawą rękę za połą piżamy. – Gdyby nie to, że za 15 minut muszę jechać pod Waterloo, to bym z tym kretynem pogadał – dodał i wyszedł z sali.
Pacjent Chrystus, po wyjściu Napoleona, chytrze się uśmiechnął i spod poduszki wyciągnął batonik Milky-Way. Podszedł z nim do wiadra służącego za ubikację, odwinął z papierka i wrzucił...
- Nie utonie – zamruczał – bo cały jest z ... a żeby to cholera – zaklął. Batonik nie wydawał się najlepszym pływakiem. Zanurkował w nieczystościach i zatonął.- Zjem cię później – powiedział Chrystus do siebie i poszedł jak co dzień, podpalić krzak gorejący, w parku przyszpitalnym.

NIUSY

Dzierżązna – Miejscowy duszpasterz, ks. Tolek Bananowicz został zwycięzcą ogólnopolski zawodów w rzucie opłatkiem. Jego wynik to 5 metrów i 26 centymetrów.


Wrocław – Miejscowi dziennikarze odkryli 100-letnią dziewicę Agatę L. Babcia Agata zmarła ze wstydu.



Wólka Mamroca – Zjazd ludzi biznesu zakończył się ogólnym sztachetowaniem.



Radom – Rada miasta Radomia postanowiła złożyć wniosek o wybudowanie w Radomiu międzynarodowego lotniska pasażerskiego. W tym celu planuje się wyburzenie miasta Radomia.



Sevres – Z Sevres pod Paryżem, gdzie znajduje się wzorzec metra, nieznani sprawcy ucięli i wynieśli, jak oceniają fachowcy, około pół metra wzorca metra. A może ciut więcej.



Lublin – W Lublinie odbył się zjazd głupków wioskowych. Przybyli wszyscy delegaci

INSTRUMENTUM 1997

- Przemysławie, toż wy nie to instrumentum wduszacie – powiedział woj. Gniewosław, poprawiając stale przekrzywiający się hełm.
- Jak mi Bóg miły, instrumentum miało alabastrowym być... i wduszam takowe – odparł woj. Przemysław z Gniezna, nerwowo wciskając przycisk na panelu kontrolnym.
- Dajcież spokój Przemysławie, nie wiadomym mi jest, iżby oni o alabastrowym mówili, choć mowa ich naszą była a jakoby i obco brzmiała – powiedział Gniewosław siadając na zydlu.
- Toć prawdę rzekliście. – powiedział Przemysław – Mowa ich nasza, a obco brzmiąca była.
- I odzienie ich jakoweś cudaczne – rzekł woj. Gniewosław – najsampierw żem myślał, że imaginacyję jakowąś ja zoczył - dodał
- Imaginacyja, imaginacyją a instrumentum zostawili – powiedział Przemysław – może i nie alabastrowy wduszać nakazali... może to i karmazyn był?
- Może być, że to karmazyn, spróbujcie Przemysławie– powiedział Gniewosław.
Przemysław powoli wcisnął czerwony przycisk. Panel rozjarzył się setka światełek kontrolnych, by po chwili wysłać sygnał do zainstalowanego na baszcie, działka plazmowego.
To z kolei, sterowane przez panel, zmieniło kąt nachylenia, namierzyło cele i bez wydawania nawet najcichszego szmeru, wypluło z siebie wiązkę plazmy, tym samym zmieniając oblegających gród Gniewosława, rycerzy krzyżackich w kupkę popiołu. Żaden z siedzących w komnacie wojów nie zauważył jednak tego faktu.
- To jakoweś diabelskie instrumentum – powiedział Przemysław odsuwając się od panelu.
- Prawdę rzekłeś Przemysławie – dodał Gniewosław – ogni tylko mnogość jakowych zamigotała i nic...
- Patrzajcie Gniewosławie... Niemce odjechali... – powiedział zdziwiony Przemysław wyglądając przez okno komnaty.
- Jak żeśmy tym instrumentum zajęci byli, tośmy nawet o nich zapomnieli – powiedział Gniewosław – ale radować nam się trza, że od murów odstąpili – dodał.
- Prawdę rzekliście – stwierdził Przemysław – radować nam się trza.

SHERLOCK HOLMES

Sherlock Holmes, detektyw wszechczasów, siedział w głębokim fotelu, zwrócony tyłem do wejścia. Pykał swoją ulubioną fajkę, zastanawiając się dlaczego przez tyle lat, nie udało mu się nauczyć grać na swoich ulubionych skrzypcach, które wisiały nad kominkiem. Do pokoju wszedł dr Watson.
- Dzień dobry piękna damo – powiedział Holmes, nie odwracając się od rozgrzanego kominka – Niech Pani nic nie mówi, sam... drogą dedukcji, dojdę kim Pani jest – dodał.
Dr Watson stanął jak wryty i wybałuszył oczy.
- Jest Pani wysoką murzynką – kontynuował Holmes – O zielonych oczach i krótkich, czarnych, kręconych włosach... ma Pani na sobie ... czerwoną sukienkę.
Dr Watson przytrzymał oczy palcami, żeby mu nie wypadły.
- Nazywa się Pani... O’Brien – ciągnął dalej Holmes, a kłęby dymu z fajki, zasnuwały powoli pokój.
- Jest Pani służącą u państwa Ferguson, nie lubi Pani zupy pomidorowej, tydzień temu miała pani okres, a dwa dni temu wpadła Pani po kolana w błoto... Co Panią sprowadza do mnie Pani O’Brien? – zapytał Holmes i zerknął przez ramię. Zerknął i... zadrżał. Przed nim stał mały człowiek z pokaźnym brzuszkiem, całkiem łysy, w okularkach i wybałuszonymi oczyma. W ręce trzymał torbę lekarską, a z szyi zwisał mu stetoskop.
- Watson? – spytał zdziwiony Holmes – a gdzie ona jest? – dodał rozglądając się po pokoju.
Dr Watson nie mógł już wytrzymać napięcia i zemdlał. Holmes zdziwiony nagłym zniknięciem z zasięgu jego wzroku, dr Watsona, odwrócił się w kierunku kominka. Z głowy dr Watsona zsunęła się maska, ukazując czarne, kobiece oblicze i czarne, kręcone włosy. Spod surduta wyjrzała mu czerwona sukienka.- Ciekawe dokąd ona poszła? – powiedział sam do siebie Sherlock Holmes wpatrując się w figlarne płomyki tańczące w kominku. – I czemu nie umiem grać na skrzypcach?

LISTY DO RADIA ROCK MA RYJA

List 1

Drogie Radio Rock Ma Ryja.

Jestem emerytką. Całą swoją emeryturę wysłałam na zbożny cel. Czyli do Waszego Radia. A teraz jestem głodna. Przyślijcie mi trochę pieniędzy.

Podpisano: Babcia Genowefa Cymbał

Odpowiedź Redakcji RRMR

Szanowna Pani Cymbał. Nie z nami takie numery. Znamy się na takich przebiegłych wyłudzaczach, ale będąc redakcją katolickiego radia, przesyłamy pani przepis na tani chleb z wiórów i wikliny.

Podpisano: Redakcja

List 2

Drogie Radio Rock Ma Ryja

Chleb z wiórów jest do dupy. Zjadłam za to waszą kopertę i znaczek.



Podpisano: Babcia Genowefa Cymbał

Odpowiedź Redakcji RRMR

Szanowna Pani Cymbał. Niech Pani zaufa Bogu i opatrzności. Za miesiąc dostanie Pani nową emeryturę i będzie mogła Pani żyć w luksusie i podzielić się tym z ubogimi, czyli nami.

Podpisano: Redakcja


List 3

Drogie Radio Rock Ma Ryja

Zamiast emerytury przesyłam Wam przepis na chleb z wiórów i wikliny.

Podpisano: Babcia Genowefa Cymbał.

DRAMAT W 1 AKCIE

"Zimno"

- Ależ tutaj zimno – zagaił dziadek Włodek.

- Oj zimno, zimno – potwierdził jego kolega emeryt.

- Zimno, ale cieplej niż na dworze – dodał trzeci z obecnych, dziadek Eustachy.

- Oj cieplej, cieplej – nerwowo zatarł ręce kolega emeryt.

- O wiele cieplej niż na dworze – podsumował dziadek Włodek.

- Oj tak, tak - zakasłał kolega emeryt.

- Cieplej, ale tez ciaśniej – zauważył dziadek Eustachy i filozoficznie zamyślony próbował włożyć palec do nosa.

- Oj ciaśniej, ciaśniej – potwierdził kolega emeryt i cokolwiek zsiniał.

Z okna wychyliła się babcia Klara

- Wracacie do domu, sklerotyki cholerne, czy nie??? - wrzasnęła

Dziadkowie odkopali się z zaspy śniegu i powoli rozeszli się do domów. Może z wyjątkiem kolegi emeryta, który zsiniał całkowicie.

JANEK

Pędzi Janek, pędzi
Pędzi drogą twardą
W teczce mu się trzęsie
Kanapka z musztardą

Termosu już nie ma
Bo mu wypadł wcześniej
Zgubił również portfel
I kilo czereśni


Zasuwa jak pociąg
Aż się za nim kurzy
Oddech mu się skrócił
Za to krok wydłużył

Nagle się zatrzymał
I usiadł wygodnie
Do domu nie dobiegł
Więc narobił w spodnie

STEFAN

Na imię mi Stefan
I jestem idiotą
Jak idę ulicą
Wypieprzam się w błoto

A co się wypieprzę
I znów się podniosę
To znów się wypieprzę
I brudnym jak prosie


I chociaż bym nie chciał
Być ciągle idiotą
Choć brak mi ulicy
I tak znajdę błoto

TEATRZYK KATASTROFICZNY 1995

Lejokles - w szacie zwiewnej acz szarawej 
Paranormix - w szacie krótkiej acz również szarawej 

(P) - Zerknij mój Lejoklesie, cóż za cudowny widok roztacza się za naszymi 
oknami. 
(L) - O kurwa... 
(P) - Nieprawdaż, że widok ten zaiste pięknym się zdaje? 
(L) - O, żesz ty... 
(P) - Cudownie, widzisz te purpurowe ognie na szczycie, te żółcie 
strzelające ku górze? 
(L) - O ja pierdolę...wulkan... 
(P) - Natura...Piękno...Lejoklesie, czyż nie odczuwasz wzruszenia kiedy twym 
oczom szansa jest dana, oglądać takie misterium? 
(L) - Gdzie jest do kurwy nędzy moja czapka...sandały też gdzieś wsiąkły... 
(P) - Jakżeż nędznym się nasz byt wydaje, kiedy na siły natury patrzymy. 
(L) - ...Gdzieś tu miałem walizkę... 
(P) - Popatrz, lawa...cud natury...płynna matka ziemia... 
(L) - ...O, są sandały... 
(P) - Ku nam płynie bystrym strumieniem... 
(L) - To naraziątko...zdzwonimy się... (Lejokles wybiega w pośpiechu) 
(P) - Ach jakże szczęśliw jestem, że w mym nędznym życiu tak cudowny widok 
ujrzałem... 
(Lawa raczy powoli dopływać ku domostwu, po czym wlewa się do środka)
(P) - Ach...cóż za piękność, aż łzę uroniłem...o płyną moje papucie!

KONIEC

PAN ANTONI I DZIEŃ KOBIETÓW


Pan Antoni, jak zwykle obudził się w przewodzie kominowym kamienicy przy ulicy Upadłych Alpinistów 14. W zasadzie nie był dokładnie pewien, czy się obudził, bo dookoła siebie widział tylko ciemność. Postanowił wyjąc z kieszeni piżamy, latarkę ręczną o napędzie spalinowym. Ale niestety stwierdził, że jego ręce nie mogą wykonać żadnego ruchu, no może z wyjątkiem zrobienia młynka palcami. Niestety, młynek spowodował uniesienie się sadzy, która grubo oblepiała komin. A to z kolei doprowadziło do kilku kichnięć pana Antoniego. W tym miejscu należy nadmienić, iż pan Antoni był znany ze swoich kichnięć, i wszyscy w jego miejscu zamieszkania się tego obawiali. A powodem tego było to, że kichając, Pan Antoni potrafił nie tylko zgasić świeczki na torcie urodzinowym małego Zygmusia Kaszanki, który zamieszkiwał o dwie kamienice dalej, ale także wkomponować wyżej wzmiankowany tort w świeżo położoną na ścianie tapetę. Oprócz tortu wkomponował w ścianę także małego Zygmusia, jego rodziców chrzestnych, wujków, ciotki i sąsiadkę Pelagię Karaluch, która miała tegoż dnia nieprzyjemność pożyczania od państwa Kaszanków szczypty soli. Już pierwsze kichnięcie naszego bohatera w przewodzie kominowym, doprowadziło do tragedii. Będący na dachu kominiarz Bazyli Wyparło, usłyszawszy dziwne odgłosy dochodzące z komina, nawykiem wszystkich kominiarzy, wetknął weń głowę. Podmuch kichnięcia zerwał mu beret, wydepilował włosy i wtłoczył w skórę czaszki na wskroś czarną sadzę. Po tym kichnięciu, pan Bazyli wyglądał jak Michael Jackson na długo przed operacją wybielania. Dzięki Bogu, pan Bazyli zemdlał na dachu i tylko to uratowało go przed utratą murzyńskiej twarzy wraz z cała głową. A drugie kichnięcie było równie potężne jak pierwsze. Przekonali się o tym wszyscy posiadacze kominków i pieców węglowych. Panią Dezyderię Paluch z parteru, zaatakowało stado nisko przelatujących fajerek. Pan Gronostaj Szczaw, górnik z kopalni węgla kamiennego w miejscowości Metanowo Wielkie, po powrocie do domu stwierdził, że jest tu identycznie jak w robocie. Czyli czarno. Siłą górniczego nawyku, pan Szczaw wziął kilof i zaczął fedrować. Niestety powstały „chodnik” został wykuty w ścianie sąsiadki, niejakiej Romualdy Skalpel. W ciemnościach okrywających mieszkanie pani Romualdy doszło do czynów nierządnych choć pożądanych, a po 9 miesiącach do narodzin potomka. Po dwóch kichnięciach pan Antoni zrobił niewielką przerwę... circa pięć godzin. To umożliwiło większości mieszkańcom zamurowanie kominków i innych wlotów kominowych. Tym samym, następne kichnięcie pana Antoniego napotkało opór. Sprężone powietrze zawróciło i wypchnęło pana Antoniego z komina, jak korek od szampana. Pan Bazyli Wyparło, kominiarz który wcześniej zemdlał, teraz ocknąwszy się, zemdlał ponownie, widząc unoszącego się w powietrzu, ruchem jednostajnie przyspieszonym, naszego bohatera. Co pewien czas, pan Antoni kichał ponownie i dzięki temu często zmieniał kierunki lotu. Wielu obserwatorów na całym świecie, zarejestrowało go jako Niezidentyfikowany Obiekt Kichający.
Wraz z ostatnim kichnięciem, pan Antoni przypomniał sobie, że to na ten właśnie dzień przypada Święto Kobiet. Nie chcąc aby brano go za niewdzięcznika, postanowił zrobić pomimo swego lotu, prezent wszystkim kobietom. Jedyna rzeczą, jaką miał przy sobie była latarka z zasilającym ją silnikiem spalinowym. I tą właśnie latarką obdarował kobiety, wyrzucając ją z kieszeni. Pozbawiony obciążenia, pan Antoni został wyniesiony na orbitę. A jego podarunek otrzymała tylko jedna kobieta ale za to konkretnie. Pani Dezyderia Paluch, po wyzbieraniu rozrzuconych po całym mieszkaniu fajerek, postanowiła się przewietrzyć i wyjść na długi spacer. Niestety, spacer zakończył się tuż po opuszczeniu przez nią klatki schodowej. Pani Dezyderia, boleśnie ugodzona spadającą z nieba latarką, została odwieziona na intensywną terapię. Operujący ją lekarze, zdziwieni byli, zagadkowym uśmiechem zastygłym na jej twarzy. A pani Dezyderia, pogrążona w narkozie, cieszyła się, że po raz pierwszy w Dzień Kobiet otrzymała tak przydatny kobiecie prezent jakim była latarka.

A pan Antoni? A pan Antoni krążył po orbicie i grzebał w kieszeniach piżamy.

ŻBIK W WERSJI NEWS CZ. 26

VOL. 26

PONIEDZIAŁEK - Pułkownik Żelazny wysłał mnie razem z posterunkowym Paprochem na ulicę. Razem z radarem. Mieliśmy wykazać się skutecznością w wyłapywaniu kierowców przekraczających prędkość. Podwójna porażka. Ktoś zamiast radaru sprzedał nam czytnik do kodów kreskowych. I nawet nie ma jak się wytłumaczyć bo Paproch razem z czytnikiem wyszedł za daleko na jezdnię. A TIR nie zahamował...


WTOREK - Kapral Klucha wrócił dzisiaj z wakacji. Bardzo opalony. Niestety nie do końca. W dwóch miejscach brak opalenizny. Na czubku głowy, bo opalał się w czapce. I z przodu. Bo zasłaniał się kaburą.


ŚRODA - Dzisiaj straszny upał. Otworzyliśmy okna. Klucha wyciągał gwoździe a ja zdejmowałem deski.


CZWARTEK - Bierzemy udział w ogólnopolskiej akcji "Niepełnosprawni w Policji". Tylko nie rozumiem, dlaczego jako eksponaty?


PIĄTEK - Paproch miał iść pod szkołę i zatrzymać znanego wszystkim dealera narkotyków. Nie wiem jakim cudem trafił do salonu Volkswagena. Nie mniej przyprowadził jakiegoś wyrywającego się gościa w garniturze. No niby racja, na plakietce ma napisane "DEALER", ale coś czuję, że pułkownik nie będzie zadowolony.


SOBOTA - Dziś otrzymaliśmy nowy pistolet Walter P99. Niestety, nie mamy klucza do kłódki na kasetce w której został przysłany z "Łucznika". Klucha odstrzelił kłódkę starym modelem Waltera. No i w ten sposób jego przydziałowa amunicja poszła się j...


NIEDZIELA - Posterunkowy Paproch wrócił dzisiaj ze szkolenia FBI. Podobno jakiś Murzyn uczył go negocjowania. Z mizernym skutkiem. Podczas symulowanych negocjacji z porywaczem, Paproch się popłakał.

SYSTEM 1996


- Opracowałem system! – wykrzyknął dziadek Edek i z rozwianym włosem zerwał się z krzesła. Popatrzyliśmy na dziadka przez chwilę, po czym zabraliśmy się do dalszego układania klocków.
- 100% pewności – ryknął dziadek i pobiegł do przedpokoju. Po chwili do naszych uszu doszedł odgłos szarpania się z płaszczem. Po dziesięciu minutach drzwi trzasnęły i krzywo pozapinany dziadek, wybiegł do kolektury totolotka. Wrócił po godzinie już całkiem spokojny. W środę zasiedliśmy przed telewizorem. Kiedy losowanie dobiegło końca, dziadek bez sprawdzania cyfr powiedział krótko – Mamy szóstkę!
Tak samo powiedział w sobotę, a w następna środę przyniósł pieniądze. Z dwóch poprzednich losowań. Uśmiech zagościł na naszych twarzach. Rozmarzyliśmy się myśląc o naszych zestawach klocków lego i nowych grach komputerowych.
- W sobotę znów wygramy, będzie kumulacja. Mój system jest niezawodny – zagaił dziadek, licząc położone na stole banknoty.
Niestety. W sobotę dziadkowy system zawiódł. Zamiast szóstki, dziadek dostał ósemkę. Ale nie od kolektury tylko od prokuratora. „Osiem lat za dwa napady z bronią w ręku na listonosza i kradzież jego torby” – tak brzmiała sentencja wyroku.
- System był dobry, tylko ten drugi listonosz taki jakiś zwinny był... ćwiczył może? – powiedział dziadek Edek, odprowadzany z sali rozpraw przez dwóch rosłych funkcjonariuszy.

NIUSY

PŁOCK – W powiecie płockim, nieznani sprawcy dokonali zuchwałej kradzieży policyjnego wozu patrolowego. W prasie lokalnej, ukazał się anons następującej treści: „Wczoraj w godzinach wieczornych, skradziono wóz policyjny koloru srebrnego. Znaki szczególne – niebieski pasek na wysokości klamek, kogut na dachu i śpiący na tylnym siedzeniu, aspirant Grucha Jacek.