*********************************** STRONA ZAWIERA TEKSTY OBRAZOBURCZE!!! CZYTASZ NA WŁASNE RYZYKO**************************

wtorek, 31 maja 2011

ŻBIK W WERSJI NEWS CZ. 34

Poniedziałek – Poczuliśmy się pewniej. Od momentu, kiedy nasz kraj wraz z naszym komisariatem, znalazł się w NATO. W pełnym rynsztunku wyszliśmy przed komendę. Niestety, ludzie chyba jeszcze o niczym nie wiedzą, bo obrzucili nas jajkami tak jak zwykle. Trzymaliśmy się całe 3 minuty w oczekiwaniu na interwencję paktu. Niestety. Pakt chyba też o nas jeszcze nie wie.

Wtorek – A jednak, pomyliliśmy się. Już tam w NATO o nas wiedzą. Pułkownik Żelazny otrzymał wiadomość, o spodziewanej wizytacji wysokiej rangi oficera paktu północnoatlantyckiego. Kapral Klucha zapytał się mnie, czy przyjedzie też ktoś z południowoatlantyckiego paktu. Nie powtórzyłem mojemu ukochanemu przełożonemu, jego pytania, żeby się Kapral nie ośmieszył. Ale z drugiej strony, skąd on może wiedzieć takie rzeczy, skoro wczoraj pytał się mnie, skąd się biorą dzieci. Nawet o bocianie nie słyszał.

Środa – Z Komendy Głównej otrzymaliśmy psa tropiącego. Z początku myśleliśmy, że „Tropiący” to jego imię. Z błędu wyprowadził nas pułkownik Żelazny, prosząc aby nadać imię naszemu pupilowi. Po burzy mózgów i wymyśleniu olbrzymiej ilości imion, doszliśmy do wniosku, że będziemy wołać na niego „Pies”. Pułkownik Żelazny powiedział, że jesteśmy idiotami, bo to jest suka.

Czwartek – Z początku myślałem, że mi w oczach pociemniało, a to przybył do nas przedstawiciel NATO. Posterunkowy Paproch, chwycił się za guzik. Ale wyjaśniłem mu, że to jest Pan Murzyn a nie kominiarz. Paproch nie wiedząc czemu, złapał więc Pana Murzyna za guzik. Dostał po łapach. Była to pierwsza interwencja NATO w naszym kraju.

Piątek – Nasza suka o imieniu „Pies” uciekła. Podobno z głodu. Ale przecież u nas w piwnicy myszy pod dostatkiem. Mogła sobie jakąś na obiad wytropić. Bo on, znaczy ona, znaczy Pies była tropiący. Ale chyba słabo tropiący.

Sobota – Mam dzisiaj wolna sobotę, więc wyjechałem nad jezioro. To mnie uspokaja. Siedzę na pomoście i karmię chlebem łabędzie. Nie chcą łykać całych bochenków.

Niedziela – Został mi jeszcze chleb, ale nie ma już łabędzi. Potonęły. Wracam więc do domu, bo tu już nic nie ma do roboty.

niedziela, 29 maja 2011

LISTY DO DOKTORA PROKTORA


Szanowny Panie Doktorze

Mam na imię Jacek. Mam garb, zeza, platfusa, krzywe nogi, ślinotok, wodogłowie, jestem lekko przygłuchy (armatę usłyszę) i słabo widzę. Czy którąś dziewczyna mnie zechce?

Jacuś
Odpowiedź:
Jeżeli jeszcze raz, kiedyś do mnie napiszesz, to będę otwierał twoje listy długo, dłuuuugo po obiedzie. Bo za pierwszym razem nie wytrzymałem i musiałem iść do toalety. A co do twojego pytania. Czy kiedyś, któraś dziewczyna cię zechce, odpowiadam: NIE.

Dr. ProKtor

Z Notatnika Kapitana Żbika


Nazywam się tak jak zwykle, Żbik. A na imię mam Kapitan. Dziś dwukrotnie pokraśniałem na twarzy. Pierwszy raz, kiedy to kapral Klucha poinformował mnie o tym, że w gazecie ukazał się artykuł o naszej komendzie. Byłem dumny, ze znaleźliśmy się na trzeciej stronie tego poczytnego pisma. Po raz drugi pokraśniałem, kiedy kapral Klucha przeczytał mi artykuł z wzmiankowanej gazety. Kapral stwierdził, że jestem wyjątkowo mocnym gościem, bo pułkownika Żelaznego, po przeczytaniu artykułu, zabrało pogotowie. Nie wiem dlaczego mój ukochany przełożony tak właśnie zareagował. Czyżby określenie naszej komendy mianem meliny i kuźni debili, aż tak bardzo nim wstrząsnęło? Zresztą nie wiem, dlaczego tak właśnie o nas napisali. Przecież nie z powodu tego, że kapral Klucha chodzi boso, a ja mam wpiętą na piersi gwiazdę szeryfa, którą uzyskałem w drodze wymiany z czwartoklasistą, niejakim Edkiem Bazydło. Wymiana polegała na tym, że Edek dał mi gwiazdę, a ja mu dałem pałą po dupsku. No, nieważne, w każdym razie nie mogłem inaczej zareagować, bo gnojek odgrażał się, ze naskarży ojcu. A ja, jego ojca raczej wolę nie oglądać. Bo kiedyś, stary Bazydło, wracając na bani do domu, przewrócił własnoręcznie dwa radiowozy, a interweniującemu kapralowi Klusze połamał jego pałkę bojową. Zębami w dodatku. Nie, ten artykuł w gazecie, to na pewno nie przez moja gwiazdę. 
Niestety, w tym momencie musiałem zakończyć moje rozważania, bo kapral Klucha poprosił mnie do telefonu. To dzwonił major Potulny z komendy głównej. W trakcie rozmowy stwierdziłem, że nazwisko ma pan major nieadekwatne. Bo to on ciągle mówił, a ja tylko słuchałem. Nawet na chwilę odszedłem, żeby nalać sobie kawy z wiadra. Kiedy wróciłem, major Potulny zasugerował mi, że jeżeli pod nieobecność Żelaznego, nie zrobię tego o czym mówił, to nogi mi wyrwie z ... no z tego miejsca w które przyrżnąłem małemu Edkowi Bazydle. Jakoś mi głupio było się przyznać, że nie słyszałem akurat tego fragmentu przemówienia pana majora., więc tylko powiedziałem „tak jest” i zasalutowałem, boleśnie się przy tym uderzając słuchawką w czoło. 
Ponieważ kapral Klucha często podsłuchuje rozmowy telefoniczne, udałem się do niego w celu uzyskania informacji na temat tego, co mi kazał wykonać major Potulny. Niestety, zastałem kaprala Kluchę, przesłuchującego się przed lustrem. Poczekałem chwilę, aż ten w lustrze się przyznał i wyszedłem. 
Nie wiedząc co dalej robić z tym fantem, podjąłem ważką decyzję. Napisałem prośbę o zwolnienie mnie z pracy i zaniosłem do gabinetu pułkownika Żelaznego. Potem usiadłem w fotelu mojego przełożonego i jako najwyższy stopniem, odrzuciłem własne podanie. Potem wstałem, podziękowałem i wyszedłem. Dopiero za drzwiami zorientowałem się, ze nie zupełnie o to mi chodziło. Wróciłem więc powtórnie do gabinetu pułkownika i wykonałem całą operację jeszcze raz, tym razem jednak, podpisując własną rezygnację. 
Siedzę pod namiotem nad jeziorem Wigry i zastanawiam się, co dzieje się na naszym posterunku, kiedy mnie tam nie ma. Nie wiem jak wytrzymam bez mego idola, pułkownika Żelaznego. Kończę pisać, bo mi świeczka przepala namiot. Nazywam się Żbik, a na imię mam Kapitan. 

27.02.1997

sobota, 28 maja 2011

Z GWINTA


Wszystko się kręci, wiruje i zgrzyta jakby to była karuzela ze spieprzonym łożyskiem. Nie trzeba było pić tego fioletowego. Zielonego tez zresztą nie. Chlanie z gwinta nie jest niczym gorszym niż powolne kosztowanie koktajlu „Błękitna Laguna” czy też „Krwawej Mery”. A tam... pieprzona pomidorowa. Ale cel jest ten sam. Zwalić. Zwalić z nóg, wytarzać w brudzie, ześwinić, zezwierzęcić po czym otrzepać, odprasować i wrócić do normalnego życia w garniturze i krawacie w grochy. Albo wyrwać następny dzień z życiorysu... i z gwinta. Z gwinta w bramie, w krzakach, pod ławką, zwisając z barierki, na melinie albo taplając się po kolana w gównie. Z dołu ciepło, w środku grzeje, jak nam ktoś przez łeb bejsbolem zdzieli, to i na górze ciepło.

Niektórzy pić nie mogą. Kalectwo to straszna rzecz. Kurna... nie trzeba było mieszać tego zielonego z tym granatowym. Puścić czy nie puścić? Oto jest pytanie. Nie wiem czy Hamlet chlał? Ale też miał dylematy. I nie wiem czy za czasów Shakespeare’a był już w użyciu denaturat. Ale Ofelia to musiała chlać. Nie ma to, tamto. I w pijanym widzie utonęła. Czasy elżbietańskie to degrengolada. Teraz to jest kultura. Chyba wszyje sobie esperal. Albo nie... bo pojutrze imieniny Karola! Ten to umie dawać w palnik. Z gwinta!
22.05.1996

czwartek, 26 maja 2011

OD REDAKCJI

informuje, iż zamknięta została kolejna ankieta. Tym razem, pytanie tyczyło zwycięstwa w turnieju ME Euro 2012. Najsilniejszym kandydatem na triumfatora tej imprezy okazał się Watykan! Ciekawe w jakim składzie zagrają? Zapewne w ataku gwardia Szwajcarska a w obronie ortodoksyjni biskupi. Ale nic dziwnego, że większość blogowiczów stawia na Watykan. W końcu mają niemieckiego trenera.

środa, 25 maja 2011

RADIO RMR

LISTY DO RADIA RMR

W ostatnich dniach, napłynęły do Radia Rock Ma Ryja gdzie słuchamy Rocka z ludzką twarzą, setki listów od naszych fanów. To i dobrze, bo jest zima i listy przydadzą się na podpałkę w kominku. Akurat w ten list, który za chwilę odczytam, siostra Pipeta, zapakowała mi kanapkę z łososiem pastewnym. Otóż i on.

Ks. Pistolet


Drogie Radio Rock Ma Ryja

Nie jestem jeszcze stara, bo mam dopiero 85 lat. Jestem waszą wielbicielką i całą emeryturę przeznaczam na zbożny cel, co byście nie zmizernieli, redaktorkowie moi kochani. I żeby te paskudne niedowiarki nie zamknęły tego wesołego i krzepiącego na duchu radyja, jak się zamyka kubeł na śmiecie. My, czyli Ja i pani Bogusia, ta z trzeciego piętra, założyłyśmy Fan Klub Radyja Rock Ma Ryja. Tłumnie garną się do nas nowe fanki. Tzn. na razie jedna. Bo druga wykitowała zanim podpisała deklaracje przystąpienia do Fan Klubu. Pani Bogusia, wyhaftowała na chusteczkach do nosa, zakupionych przeze mnie w Cepelii, prześliczny napis „I Love Radio RMR”. Ja tam tego szwabskiego to nie znam, ale pani Bogusia powiedziała, że to „Aj Low” to znaczy „Kocham”. Więc później, zaniesłyśmy te chusteczki na rynek. Postanowiłyśmy je sprzedać, a zarobione pieniążki przeznaczyć na to Wasze Radyjo. Niestety, udało nam się sprzedać tylko jedną chusteczkę. Kupujący jednak, nie zrozumiał przesłania na chusteczce, ani celu dla którego te chusteczki wykonałyśmy, bo bezczelnie wysmarkał się i poszedł. Drugim, któremu jednak nie udało się nic sprzedać, był młody człowiek w skórzanej kurtce, całej upstrzonej metalowymi ozdobami. Kiedy okazało się, że nie mamy chustek z napisem „Behemoth”, młodzieniec począł oddalać się w nieznane. Na nasze prośby o wspomożenie Waszego Radyja poprzez kupno chustki, młody człowiek odparł tylko, cytuję: „Pieprz się babcia”. Na nasze uwagi, że już wkrótce, być może Radio Rock Ma Ryja, tez będzie puszczała jego ulubiony zespół, młodzieniec przyrżnął pani Bogusi w głowę, butelką po piwie i uciekł. Pół godziny, szukałyśmy zębów pani Bogusi między straganami. I nie wszystkie się znalazły. Nie mniej uważamy, że nasza ofiara nie poszła na marne. A szczególnie zęby pani Bogusi. Tym bardziej, że wnuczek naszej sąsiadki, zdolna bestia, zmienił tylko napis na chusteczkach z „I Love” na „I Hate”, i podobno opchnął, jak sam to określił, w szkole na pniu cały zapas chusteczek.

Pozdrawiamy całą rodzinę Radia Rock Ma Ryja.

Szczęść Bożę ojcze Prokreatorze.

Pani Jadzia i Pani Bogusia.
8.12.1993

GRANAT

Osoby: Pypeć – mąż Pypciowej
            Pypciowa – żona Pypcia
            Inż. Rojek

Pypeć (do żony) – Wiesz co to jest?
Pypciowa (do męża) – Wiem, granat.
Pypeć – A wiesz co to jest? (wyciąga zawleczkę)
Pypciowa – Wiem, to jest zawleczka.
Pypeć (rymując) – A wiesz ty kochanie, co teraz się stanie?
Pypciowa – Wiem, granat eksploduje.
Pypeć – Bingo! Zgadłaś, i w nagrodę otrzymujesz granat.
Pypeć (Oddaje jej granat i biegnie w stronę drzwi)
Pypciowa – Zaczekaj... kochanie!
Pypeć (Wybiega z pokoju i zatrzaskuje drzwi)
Zza drzwi dobiega odgłos niczym nie skrępowanej eksplozji.
Pypciowa – Chyba się pomyliłeś kochanie (mówi, oglądając zawleczkę)

Spod dywanu wypełza inż. Rojek w kufajce i walonkach. I zupełnie bez sensu zaczyna tańczyć kankana.
28.11.1993

wtorek, 24 maja 2011

BUBLIA

Czytanie z listu św. Tymasza do gazonu z Cannabis indica:

„Zaprawdę powiadam ci Jonaszu, udasz się do Niniwy, stolicy Asyrii, by naród ten ku Izraelowi przekonać. Iżby ci wstrętni Asyryjczycy nie podskakiwali mi jak pajacyk na gumce” – tak rzekł Pan do Jonasza, sługi swego. A kiedy Jonasz to usłyszał, cichaczem spakował dwie walizki i w mroku nocy przekradł się na łódź wielgachną, w zupełnie przeciwną stronę się udającą. Marynarze przyjęli go z otwartymi rękoma, bo walizy jadłem i napitkiem wszelakim miał napchane a i wiadro posrebrzane, które przytachał ze sobą, mogło się w czas późniejszy przydać. Ale nie upłynąwszy nawet pół dnia, okazało się, iż walizy Jonasza pustkami świecą, a wiadro sam Jonasz pogiął, bo na nim usiadł. Marynarze, nie mając natenczas żadnego interesu w przewożeniu obiboka i darmozjada, wypierniczyli go za burtę, razem z wiadrem i pustymi walizami. W Tarsziszu, dokąd dopłynęli, w kapitanacie portu sprzedali zgrabną opowieść o burzy, piorunach i poślizgnięciu się Jonasza, na skórce od banana. Tymczasem Jonasz, pewny swej śmierci, siedząc okrakiem na jednej z dryfujących walizek, testament rylcem na skórzanym wieku spisywać począł. I ani się obejrzał jak noc nastała. A przynajmniej mu się tak wydawało. A to nie noc było, a ryba ogromniasta, Wielorybą zwana, która przez przypadek Jonasza połknęła. I siedział Jonasz trzy dni w brzuchu ryby, czekając aż ktoś włączy w końcu światło. A ponieważ tak się nie stało, wkurzony, że nie może dokończyć pisania testamentu, precz rzucił swój rylec. Lecący rylec, trafił Wielorybę w migdałki , co odbiło się zarówno na rybie, jak i na Jonaszu. Wielorybie bowiem się odbiło i jak dziecku ulało, gdyż to młoda jeszcze Wieloryba była. W treści żołądkowej znajdował się również nasz Jonasz wraz z walizką, ale już bez rylca. I taki, brudny i śmierdzący wylazł na plażę gdzie jak się okazało, opalał się tłum Asyryjczyków. W taki to, niecodzienny sposób, Jonasz trafił tam gdzie mu kazał Pan. Do Niniwy. Asyryjczycy, przekonani iż Pan, następnych, rybą cuchnących, wysłanników przysyłać zacznie, poddali się jego woli. I rzezać sobie napletki poczęli. A Jonasz? Jonasz walił rybą aż do końca swego żywota.
24.05.2011

WACUŚ

Padał deszcz. 
Zmoknięte gołębie puchły jak gąbki i rozpadały się z trzaskiem. Co chwilę, na asfalt spadały kółka zębate, sprężynki, trybiki i inne części należące do gołąbków. Rozespany krokodyl Wacuś, ziewał pod rozłożonym parasolem ogrodowym. Przy kolejnym ziewnięciu, parasol zamknął się samoczynnie i udusił krokodyla Wacusia.
Niestety. W tym momencie nasza opowieść się kończy. Bo Wacuś miał być jej głównym bohaterem. 
3.03.1994

poniedziałek, 23 maja 2011

Z KLISZY











MOST

-Most musi być! – zagaił zebranie, sołtys wsi Gruchozwisy. Padały propozycje, snuto plany. Idiota wioskowy przedstawił nawet wykonaną z balsy i papieru toaletowego, makietkę mostu, który do złudzenia przypominał ogromny most nad rzeką Hudson. Jednak mieszkańcy Gruchozwisów nie byli idiotami, także jego projekt przepadł w głosowaniu, stanem głosów 5:4 przy jednym głosie wstrzymującym się.
Sołtys odmalował przed zebranymi, obraz korzyści z faktu posiadania własnego, Gruchozwisowego mostu. Długo opowiadał i gestykulował, czasami tylko zezując, czy zebrani aby nie posnęli. Ponieważ, jak już wcześniej nadmieniliśmy, mieszkańcy nie byli idiotami, więc przyjęcie uchwały o budowie mostu nie stanowiło dla nich problemu.
Nie wiadomo skąd, sołtys wytrzasnął materiały budowlane. Faktem jest, że po tygodniu, sterty budulca piętrzyły się u wylotu wsi Gruchozwisy. Ludność, przyzwyczajona do wszelakich prac społecznych, wzięła się ochoczo do pracy. Mniej więcej po miesiącu prac, przerwanych tylko raz przez pilną zwózkę buraka cukrowego, stanął ogromny, żelbetonowy most. Filary podtrzymywały gigantyczne przęsła. Sołtys dokonał otwarcia, przecinając wstęgę sierpem. Sam, jako pierwszy, przekroczył most, sprawdzając jego wytrzymałość. Przyjechała telewizja, aby pokazać to niespotykane na szeroka skalę, zjawisko prac społecznych. Unijna komisja z Brukseli, wydała certyfikat zgody na użytkowanie mostu.

Mniej więcej tydzień po oddaniu mostu do użytkowania, sołtys zwołał kolejne zebranie. Stawili się wszyscy mieszkańcy wsi, gdyż sołtys zapewniał o ważności tegoż spotkania. Gdy na sali ucichły szepty, sołtys wszedł na mównicę, rozprostował pogiętą kartkę i odkaszlnął.
-Rzeka musi być! – zagaił zebranie.

14.06.1995

Z Notatnika Kapitana Żbika

Nazywam się Żbik a na imię mam Kapitan. W dniu dzisiejszym odbyły się, długo zapowiadane zawody w strzelaniu do tarczy. Wszystkie komendy dzielnicowe, oczekiwały na ten dzień z rosnącym zniecierpliwieniem. Załodze naszego posterunku też się ten nastrój udzielił. Na przykład kapral Klucha, rozpoczął trening w samoobsługowym supermarkecie, gdzie strzelał do czego popadło. Brygada antyterrorystyczna, wyprowadziła kaprala Kluchę, całego we łzach. Podobno płakał, bo nie udało mu się wcelować w uciekającego kasjera. Kiedy mój ukochany przełożony, pułkownik Żelazny, dowiedział się o utracie kaprala Kluchy, o mało nie wyrwał sobie wszystkich włosów z głowy. Nie udało mu się to, tylko dlatego, że wyżej wzmiankowanych włosów już nie posiada. Po tym incydencie, pułkownik stwierdził, że po utracie kaprala Kluchy, nie mamy żadnych szans w międzyresortowych zawodach. Nie wiem czemu, pułkownik Żelazny nie zaufał moim zdolnościom strzeleckim, a nawet rzucił we mnie popielniczką. Niecelnie zresztą. To go jeszcze bardziej załamało. Powiedziałem mu, żeby się niczym nie martwił, a ja już wszystko załatwię. Pułkownik spojrzał na mnie zdesperowanym wzrokiem i zamaszystym ruchem wkręcił papier do maszyny. Zdziwiło mnie to, bo pomyślałem, że pułkownik chce napisać prośbę o awans. Dla mnie. Pułkownik rozwiał jednak moje wszelkie nadzieje oświadczając, że skoro to ja pojadę na strzelnicę, to on woli zawczasu napisać ostatnia wolę. Zdecydowanym głosem stwierdziłem, że go nie zawiodę i jak przystało na oficera, postanowiłem strzelić obcasami, przyjmując postawę na baczność. Niestety, zapomniałem o dywanie i przy strzelaniu obcasami, lekko go ściągnąłem. Circa pół metra. Efektem czego było wywrócenie się regału z segregatorami i wypadnięcie 200 litrowego akwarium przez okno. Pułkownik nawet nie poruszył brwiami, tylko przyśpieszył stukanie na maszynie.

W dniu dzisiejszym udałem się na strzelnicę. Ubrany byłem w strój galowy a w ręce dźwigałem walizkę, którą odziedziczyłem po dziadku huzarze. Rozprowadzający major, ustawił mnie na stanowisku i próbował zabrać mi walizkę, ale dałem mu odpór, zadając mu kilka ciosów wirującym notatnikiem służbowym. Kiedy major się uciszył, otworzyłem walizkę i wyciągnąłem z niej drugą rzecz, którą odziedziczyłem po dziadku, a mianowicie pepeszę.

Siedzę w swoim pokoju na posterunku i zastanawiam się, dlaczego nie wygrałem zawodów. Przecież już po dwóch seriach miałem dziesiątkę. I to nie tylko na swojej tarczy. Może dlatego, że odciągnęli mnie ze strzelnicy, a ktoś mi wyrwał pepeszę? Nie ma w sporcie sprawiedliwości.

Nazywam się Żbik a na imię mam Kapitan.

13.01.1997

DOBRY CZŁOWIEK

Docent Przaśny był dobrym człowiekiem. Z nikim się nie kłócił, do wszystkich uśmiechał i dla wszystkich miał dobre słowo. Nigdy nie odmawiał w potrzebie, nawet gdy narażało go to na straty. Ludzie mu się kłaniali, pozdrawiali go z daleka i też mieli dla niego dobre słowo.
Jednak kiedy umarł, powalony zawałem serca, nikt nie zauważył jego nieobecności na ulicy. Na pogrzeb przyszło tylko kilku sąsiadów, i to pewnie tylko dlatego, że cmentarz nie był zbytnio oddalony od osiedla.
-Dobry był z niego człowiek – powiedział babcia Pelasia, kiedy grabarze wkładali trumnę do grobu.
-Oj tak, dobry był człowiek – przyznała jej sąsiadka, Eulalia Gnuśna.
-Ale co on miał z życia? – babcia Pelasia zadała filozoficzne pytanie.
-Tak, nic nie miał, za dobry był – przyznała pani Eulalia.
-Za dobry – przyznała babcia Pelasia.
-Wie Pani, że nawet nie wiem jak on miał na imię? – zadumała się babcia Pelasia, kiedy obie panie odchodziły już od mogiły, po zakończonej uroczystości.
-Ksiądz mówił! – przypomniało się pani Eulalii.
-Tak, ale wyleciało mi z głowy, tak jakoś na „A”, może Adam? – zapytała babcia Pelasia.
-Nie, to dłuższe było... Antoni może? – zastanowiła się pani Eulalia.
-Chyba nie, jakoś inaczej... ale na „A”... ale tak czy siak, dobry z niego był człowiek – smutno przyznała babcia Pelasia.
-Dobry, dobry... szkoda go... a miałam się zapytać, nie wie sąsiadka po ile dzisiaj są truskawki – zapytała pani Eulalia. -A po 2,50... a Panie chciała by już przetwory robić? – zapytała babcia Pelasia – Niech no jeszcze Pani poczeka, to cena spadnie... – dodała i obie panie, zawzięcie dyskutując o cenach artykułów spożywczych, oddaliły się w stronę osiedla na którym jeszcze niedawno mieszkał docent Przaśny. A docent Przaśny był dobrym człowiekiem. Ale co z tego?
23.06.1997

Z Notatnika Kapitana Żbika

Nazywam się Żbik, a na imię mam... no nie ważne. Razem z moim ukochanym przełożonym, pułkownikiem Żelaznym, otrzymaliśmy zaproszenie od naszych kolegów z policji miasta Los Angeles. Pułkownik Żelazny próbował monitować bo, jak powiedział, „z efektem ubocznym przejścia małpy w neandertalczyka, lecieć nie będzie”. Kapral Klucha wytłumaczył mi, że to chodziło o mnie. Być może ma rację, ale ja i tak jak psu mu nie wierzę. Notabene, Klucha ugryzł mnie kiedyś w kostkę. Monit Pułkownika nie odniósł jednak skutku. Komendant policji z Los Angeles stwierdził kategorycznie, że musi zobaczyć na własne oczy tego człowieka, który popsuł im Robocopa. Chodziło mu o mnie. Aż pokraśniałem na twarzy. Z podniecenia oparłem się dłońmi o blat biurka mojego ukochanego przełożonego. Pułkownik też pokraśniał. Ale to chyba z innego powodu. Nieopatrznie, moja lewa dłoń padła na zszywacz, przy którym akurat manipulował pułkownik Żelazny. Dopiero dzięki pomocy Kaprala Kluchy i jego śrubokręta, udało się oderwać pułkownika od ceraty, pokrywającej jego biurko.

W samolocie, siedzieliśmy daleko od siebie, bo na moją propozycję przesiąścia się , pułkownik Żelazny zareagował bardzo gwałtownie i wylał gorący krupnik z plastikowego pojemnika, na głowę siedzącego przed nim, znanego biznesmena Edgara Nabiała z Kaligasów Małych. Nabiał się wkurzył i pułkownika zabrano do drugiej klasy. A poza tym nie dostał już dolewki krupniku. Już na lotnisku w Los Angeles, poszedłem poszukać mojego ukochanego przełożonego, ale chyba się sam zgubiłem, bo nagle znalazłem się w jakimś ciemnym pomieszczeniu ze stertami walizek, waliz i pakunków wszelakich. Chcąc wyjść, nieopatrznie otworzyłem jakieś metalowe drzwi, skąd posypało się na mnie mnóstwo żelastwa. Jeden z takich metalowych elementów, walnął mnie w głowę i nawet moja galowa czapka nie zamortyzowała uderzenia. Razem z całym tym żelastwem zacząłem się zsuwać w stronę jakiegoś otworu. Tak więc wpadłem do środka razem z moja teczką służbową, termosem i paczką prezerwatyw produkcji koreańskiej, które wziąłem w celach wymiany bezdewizowej. Jak się później okazało, te wszystkie metalowe przedmioty były częściami do nowego, amerykańskiego satelity telekomunikacyjnego BigMacPluto 7. U nas, żaden z plutonowych nie dostał nigdy takiego wyróżnienia, aby jego imieniem nazywać satelitę. A nawet skwerek na osiedlu.

No więc... lecę sobie w przestrzeni kosmicznej, przyspawany klamrą paska od spodni do lewego statecznika satelity, przede mną przyspawany jest mój termos a po jego prawej stronie, powiewa a raczej lewituje moja teczka aktówka, z kanapkami z chlebem. Lecę sobie i myślę. Na jak długo człowiek może wstrzymać powietrze w płucach? Ale nie wiem. Nazywam się Żbik a na imię mam Kapitan.

17.02.1996

Z Notatnika Kapitana Żbika

Nazywam się Żbik, a na imię mam Kapitan. Dzisiaj, mój ukochany przełożony, pułkownik Żelazny zakomunikował mi, że wysyła mnie w delegację. Odwrócił się, kiedy rzuciłem się całować go po rękach, a później zwymiotował sobie do szuflady. Pozostawiłem go więc z zieloną twarzą, i cichaczem wymknąłem się z jego gabinetu. Jak się okazało, zostałem wydelegowany, jako przedstawiciel policji naszego kraju, aby we współpracy z Interpolem, zbadać tajemnicę Trójkąta Bermudzkiego. Kapral Klucha powiedział, że cieszy się z awansu. Zastanawiałem się z jakiego, przecież nie może awansować na moje miejsce, gdyż ja wracam za tydzień. Kapral Klucha odparł, że posterunkowy Paproch obiecał zrzucić się na piękny wieniec. Zastanawiałem się kto umarł? Ale nie powiedziałem o tym Kapralowi.

Kiedy po tygodniu pojawiłem się na komendzie, kapral Klucha pomodlił się trzy razy, poczym odgryzł daszek od swojej czapki i schował się pod biurkiem. Pułkownika Żelaznego, karetka pogotowia odwiozła na oddział intensywnej opieki medycznej.

Dopiero wieczorem wpadła mi w ręce gazeta z informacją, o zaginięciu całej ekspedycji Interpolu. Jak mam wyjaśnić mojemu przełożonemu, że w drodze na lotnisko, zatrzasnąłem się w windzie i dopiero po tygodniu uwolnił mnie cieć który wrócił z urlopu na Karaibach.

Nazywam się Żbik, a na imię mam Kapitan.
10.01.1996

piątek, 20 maja 2011

DRAMAT W JEDNYM AKCIE

Osoby:
- Pan Jaśnie Oświecony (około 500W)
- Służący Barnaba (słabiej oświecony)

- Barnabo! – krzyczy Jaśnie Pan z szezlonga, poprawiając binokle.
- Słucham Jaśnie Panie? – odpowiada Barnaba, kamerdyner w każdym calu i centymetrze.
- Czy wyście to uczynili? – pyta Jaśnie Pan, wskazując wypielęgnowanym palcem w kierunku uchylonego okna i dochodzących z podwórza krzyków.
- Nie, Jaśnie Panie – odpowiada Barnaba.
- No to pójdź, mój wierny Barnabo, i sprawdź o cóż może chodzić gawiedzi – mówi Jaśnie Pan, zapalając grube, kubańskie cygaro.
Barnaba wychodzi. Wraca po dziesięciu minutach z widłami wbitymi w plecy.
- No i cóż masz mi do przekazania, wierny Barnabo? – pyta Jaśnie Pan.
- To rewolucja – rzęzi Barnaba i umiera.
- No tak... rozumiem, zamknij okno Barnabo – mówi Jaśnie Pan.
Po chwili, kiedy Barnaba nie wstaje i nie zamyka okna.
- Jesteś zwolniony – mówi Jaśnie Pan.
14.03.1996

POŻAR

Dookoła wszystko płonie
Płoną domy i stodoły
Płoną krzesła, płoną stoły
Płoną drzewa, płona bale
Lecz nie ja to uczyniłem
Bo od roku już nie palę.
1996

ZOO


Za kratą, miś brunatny
Złowieszczo łapką macha
Oj misiu ty niewdzięczny
Dziś nie dostaniesz macha
20.02.1996

Z Notatnika Kapitana Żbika

Nazywam się Żbik, a na imię mam... eee... zaraz, zaraz, jak ja mam na imię? Sierżant? Nie, chyba nie. A może porucznik??? Też nie. Pułkownik Żelazny, mój ukochany przełożony, tłumaczył mi kiedyś, jak zapamiętać moje imię, ale nic już z tego nie pamiętam, bo ciągle całowałem pułkownika po rękach. Od tego to czasu, moi koledzy z komendy przezywają mnie „Azor”. Że to niby liże po rękach i macham ogonem. Jest zawiść w ludziach. Oj jest. A ja nie merdałem. Nic takiego sobie nie przypominam. Najwyżej pałką służbową. Ale leciutko.
No jak ja mam na imię? Może Edmund? Nie, tak miała na imię moja żona, kiedy ją poznałem i namówiłem na zmianę płci. Ale i tak się później z nią rozwiodłem, bo chrapała i biust miała porośnięty kłakami. Cholera... no jak ja mam na imię? Miałem gdzieś dowód, ale później się okazało, że on nie jest taki osobisty. Był dowodem w sprawie malwersacji w wesołym miasteczku i stał u mnie przed domem. Dozorca powiedział, że mnie nie wpuści z karuzelą do mieszkania. I nie wpuścił. Choć groziłem mu konsekwencjami i moją bronią służbową. Niestety, jego żona miała ciężką szczotkę na długim kiju, i musiałem zrejterować. No jak ja mam na imię? Zaraz... miałem w kieszeni kartkę... Mam! Pułkownik Żelazny napisał:” Ty głupi ciulu, jak nie możesz zapamiętać swojego imienia kretynie, to pomyśl... co ja piszę, przecież jesteście Żbik bezmózgowcem... no to wydumajcie sobie, jaki mamy teraz w Polsce system gospodarczy, wiecie... wolny rynek i no... właśnie. Pierwsze 6 liter tego systemu to pierwsze 6 liter waszego imienia. Całe wasze imię ma 7 liter, a tą brakującą, siódmą, jest „N”. Wiem, że nic z tego nie rozumiecie, ale chcieliście abym wam to napisał, to napisałem i proszę was, nie całujcie mnie więcej po rękach i nie merdajcie pałką. Podpisano: Żelazny”.
Faktycznie, płk Żelazny ma zawsze rację. Nic nie zrozumiałem. Poszedłem zapytać się kaprala Kluchy. Kapral powiedział, ze teraz to jest komunizm. No to liczę: pierwsza „K”, druga „O”, trzecia „M”... to wychodzi mi, że KOMUNI, teraz dodam „N” tak jak radził mi pułkownik Żelazny. I już mam!!!
Nazywam się Żbik, a na imię mam Komunin... eee... to chyba jednak było inaczej. Zaraz... coś sobie przypominam! KAPITAN!!! Mam na imię Kapitan. Ech ten głupi Klucha! Wymyślił sobie Komunizm. Przecież teraz to my mamy ten... no jak mu tam... Kapitanizm. O właśnie!
7.02.1996

BUM TA RA RA 1996

Bum-ta-ra-ra
Bum-ta-ra-ra
Urodziła dziecko Klara
Bum-ta-ra-ra
Osioł, wąż
Urodził też dziecko mąż
Tak to bywa
Bum-ta-ra-ra
Kiedy para się postara

czwartek, 19 maja 2011

OD REDAKCJI

Zaprasza do wzięcia udziału w kolejnej Sondzie (w prawym panelu). Dzisiaj pytanie piłkarskie. Kto wygra Euro 2012?. Wymienieni zostali tylko faworyci, ze względu na ograniczone miejsce. Polecamy i zapraszamy do oddawania głosów.

RYTSERZE


LEGNICA 1241
 
Trójka rycerzy, Dobrowoj z Pyzdr, Krzesimir z Kalisza i Bzdzisław z Pierdogrzmotów, uciekając z pola bitwy, na spienionych rumakach, zatrzymała się dopiero w gęstych krzakach okolicznej puszczy.
- O żesz ty... ale wtopa! – wydyszał Dobrowoj, kiedy zsiedli z koni.
- Wtopa??? To nie wtopa... cieszmy się, żeśmy tyłki z tego w całości wywieźli – równie zdyszanym głosem odparł Krzesimir.
- Nie do końca w całości – odezwał się Bzdzisław. Pozostali dwaj rycerze spojrzeli na tył Bzdzisława.
- Faktycznie... a skąd u ciebie, nasz przyjacielu, taka dziura w zbroi na d... pośladku? – zapytał Dobrowoj.
- A bo ten skośnooki naród to zażarty taki... – powiedział Bzdzisław, próbując zerknąć przez ramię na swoja tylną część ciała – Jeden taki, mały, pomarszczony jak mój dziadek..., z włócznią się na mnie zasadził... i „ałła, ałła” ciągle mordę pruł... i wkurzać mnie zaczął, bo łeb mnie bolał od wcześniejszego zderzenia z jakimś w płaszczu z czerwony krzyżykiem, to lunąłem go mieczem na odlew... – dodał, wykręcając się wte i wewte.
- No i? – zapytał Krzesimir
- „Noi” to on chyba nie miał na imię... Karim może? – zadumał się Bzdzisław.
- No i co dalej tłuku, się pytam... a nie o imię Tatara jakiegoś... – zdenerwował się Krzesimir.
- Kolega się nie uruchamia, z Bździśkiem tak już jest, gada się trudno a za patrzenie na niego, Książe powinien dopłacać – powiedział Dobrowoj.
- Będzie wypłata odszkodowań za straty moralne? – zaskoczony, zapytał Bzdzisław.
- Nie, wypłata pojechała na tych małych konikach... razem z waszą tarczą i wygryzionym kawałkiem waszej zbroi. – odparł spokojniejszy już Krzesimir.
- Dokończcie może opowiadać, skąd ta dziura na tyłku... – zeźlił się Dobrowoj.
- No... jak go lunąłem tym mieczem, to on już to „ałła, ałła” przestał krzyczeć... tylko mu się na „auć, auć” zmieniło, bo mu chyba hełm na oczy nalazł i uciskać zaczął... myślałem, że to już koniec i zacząłem nawet na mieczu karb kolejny rzezać, a tu jak mnie coś w tyłek nie urżnie... – powiedział Bzdzisław – Patrzę, a to ten pokurcz w zbroję mi się wgryza i nijak go oderwać się nie da... zacząłem zakosami jechać, o drzewa zawadzać a on nic, gryzie dalej... już myślałem, że mnie całego pożre, ale wtedy jakoś tak, mi się gazy zebrały po tej soczewicy, cośmy ją wczoraj jedli i lekkiego bączka puściłem – dodał, zażenowany.
- Lekkiego??? – zaskoczony powiedział Dobrowoj – Przecież bitwa na chwilę zamarła.
- To prawda – dodał Krzesimir – Sam widziałem, jak rycerze nasi stanęli i Tatarzy też stanęli, kiedy jakieś monstrum z żelastwem w pysku nad cała ordą przelecieć raczyło. A to pewnikiem, wasze gazy w powietrze onego zażartego Tatara wyrzuciły.
- A to ja nic nie wiem, bo mnie w drugą stronę miotnęło – powiedział spokojnie Bzdzisław – I ciemność zobaczyłem, bo znowu w tego gościa z czerwonym krzyżykiem przywaliłem.
- W Templariusza – podpowiedział Dobrowoj.
- Nie wiem, nie przedstawił się – spokojnie odparł Bzdzisław – Mało czasu miał, jak zlatywał z konia.
- Tia, to pewnikiem kolega nie wie, że od tego waszego gazu huk był taki, że podobno samemu Batu-chanowi kumys się z kubka wylał? – zapytał Krzesimir – A obóz jego ze cztery staje od waszego wypadku się znajdował.
- Nic nie wiem – szczerze odparł Bzdzisław – Jak się ocknąłem, to jakiś tłusty rycerz koło mnie przejechał... myślałem, że na bitwę się spóźnił... ale on w zupełnie inną stroną pędził...
- Mieszko II Otyły to był – odrzekł Krzesimir – I nie na bitwę on jechał, a spierniczał haniebnie.
- Spierniczał, bo Tatarzy też gazy puścili – powiedział Dobrowoj.
- Też soczewicę jedli? – zapytał zdziwiony Bzdzisław.
- Nie... kaszę tatarską – odparł Dobrowoj – Z takich smoczych łbów na drzewcach wielgachnych umieszczonych, te gazy smrodliwe puszczać poczęli. Nie czuliście niczego?
- Mógł nie czuć – dorzucił Krzesimir – jego gaz mógł mocniejszym być
- Nie czułem – ponownie przyznał się Bzdzisław.
- To i dobrze, wystarczy, że my czuliśmy i już więcej czuć nie chcemy – powiedział Krzesimir.
- Mam nadzieję, że od tego wszystkiego, Książę nasz Heniutek, głowy nie stracił i bitwę wygrał – powiedział Bzdzisław.
- Hmm... jakby to koledze wyjaśnić... – zaczął Krzesimir
- A co? – zapytał Bzdzisław – Nie wygrał?
- Jakby wygrał, to byśmy chyba w krzaczorach nie siedzieli – powiedział dosadnie Dobrowoj.
- No właśnie – zaczął Bzdzisław – Czemu my w tych chęchach siedzimy?
- Bośmy kolegę zdążyli tylko za nogi złapać i żeśmy pociągnęli go za sobą – powiedział Dobrowoj – Kiedy z pola boju nam uchodzić przyszło.
- A to dlatego mam tyle ziemi pod przyłbicą – skonstatował Bzdzisław.
- Dlatego – odpowiedział Dobrowoj.
- Ja się tylko zastanawiam – powiedział Krzesimir – Jak my żeśmy tą sosenkę ominęli, skoro kolega ją z prawej brał, a ja z lewej?
- O Boże! – zakrzyknął Bzdzisław wizualizując sobie rzeczoną sytuację.
- Cienka była i się pod ciężarem Bździśka ugięła – odparł Dobrowoj.
- Ale jakby się nie ugięła...? – zastanowił się Krzesimir.
- O Boże! – zakrzyknął ponownie Bzdzisław.
- No... dobrze, że w tym miejscu mocną zbroję mieliście – zaśmiał się Dobrowoj – Inaczej was by dwóch było, przez ową sosenkę przepołowionych, albo byście falsetem Bogurodzicę śpiewali.
- Ale ja nie umiem śpiewać – zdziwił się Bzdzisław.
-Wiemy – odparł Krzesimir – Od czasu jak was nieopatrznie w konkursie na „Wyjca Grodziszcza” wystawilim...
- Ja się nie pchałem – powiedział Bzdzisław.
- Wiemy – powtórzył Krzesimir
- Ale jak już żeście występowali – dorzucił Dobrowoj – To nie trza było śpiewać o „głupim księciuniu” i do tego jeszcze galotów ściągać i tyłka kmieciom nie pokazywać.
- Nie trza było – dodał Krzesimir – Ale za to ucieczkę potrenowalim i teraz, jak raz się nam na bitwie przydało.
- Pamiętam – powiedział smutno Bzdzisław – ale ciężko z opuszczonymi galotami się umyka, jak ci Książe zeźlony, chce w tyłek włócznię własnoręcznie zaostrzoną wrazić.
- Fakt – rzekł Dobrowoj.
- No ale my tu gadu-gadu, a trza się z tych krzaczorów wydostać – powiedział Krzesimir.
- I gdzie pójdziem? – zapytał Bzdzisław.
- A gdzie nas oczy poniosą – rzekł zamyślony Dobrowoj.
- Nie lepiej na koniach? – zapytał Bzdzisław.
- Milcz tłumoku – powiedział Krzesimir. I rycerze wyleźli z krzaków by ku Legnicy się udać, gdzie resztki polskiego rycerstwa zamknąć się raczyły.
---

wtorek, 17 maja 2011

BUBLIA


Czytanie z listu św. Tymasza do odwirowanego prania:

I rzekł Pan: „Ja sprawię, że wszyscy, mali i wielcy, bogaci i ubodzy, wolni i niewolnicy otrzymują znamię na swojej prawej ręce albo na swoim czole, i że nikt nie może kupować ani sprzedawać, jeżeli nie ma znamienia, to jest imienia zwierzęcia lub liczby jego imienia.” I tak wprowadzono numery NIP w całej Judei. A numer 666 otrzymał Urząd Skarbowy w Jerozolimie.

Z KLISZY