PONIEDZIAŁEK – Siedzimy w gabinecie pułkownika Żelaznego i
oglądamy skok ze stratosfery. Pułkownik wyjątkowo zgodził się na użycie jego
gabinetu jak i jego telewizora produkcji byłego ZSRR. Powiedział, że powinniśmy
zobaczyć czego potrafi dokonać człowiek któremu się chce. Na to posterunkowy
Paproch stwierdził, że jemu się właśnie w tej chwili chce i czy może wyjść. Na
to pułkownik powiedział, że nie dokończył zdania, i że chodziło mu o człowieka
któremu się chce pokonywać bariery. Na to posterunkowy stwierdził, że już mu
się nie chce. Pułkownik Żelazny zarządził przyniesienie szmaty i wygnał
Paprocha z gabinetu. Wtedy kapral Klucha powiedział, że on kiedyś w czasie
pokonywania bariery, rozdarł sobie spodnie służbowe i pokazał gdzie. Po chwili
dołączył do Paprocha. I w zasadzie tylko ja mógłbym obejrzeć rzeczony skok,
gdybym w tym czasie nie musiał zajmować się szmatą i mokrą posadzką.
WTOREK – Dzisiaj kapral Klucha powiedział, że co to za skok.
Że on to by skoczył! Tylko możliwości nie ma. Nam nie trzeba było długo mówić.
Znaleźliśmy możliwości dla kaprala. Posterunkowy Paproch powiedział, że on
załatwi kapsułę, ja się postaram o balon z helem, a kapralowi pozostaje zorganizowanie kombinezonu i butli z tlenem.
Bo jak powiedział posterunkowy, tam wyżej to i dychawicy się można nabawić. Nie
wiem skąd on wie takie rzeczy? Może z kreskówek?
ŚRODA – Są niewielkie problemy. Posterunkowy Paproch, pomimo
obejścia większości sklepów w naszym miasteczku, nie znalazł takiego który
sprzedawałby kapsuły. W aptece były kapsułki... ale biorąc pod uwagę gabaryty
kaprala Kluchy, posterunkowy się na nie, nie zdecydował. Ale zakupił lek na
chorobę lokomocyjną. Na wypadek jakby Kluchą bujało. Mnie natomiast udało się w
okolicach wesołego miasteczka, natknąć się na osobnika handlującego balonikami.
Zapewniał mnie, że każdy z nich napełniony jest helem. Nigdy nie wierzę na
słowo, więc Pan handlowiec musiał każdy balonik sprawdzić organoleptycznie.
Czyli zassać do płuc to co się w nim znajdowało. Doszedłem do wniosku, że
wyjątkowo mówił prawdę, bo po każdych „sztachnięciu” się zawartością baloników,
jego głos był coraz bardziej piskliwy. Niefortunnie zużyliśmy wszystkie
baloniki. Niemniej Pan handlowiec obiecał, że na jutro zorganizuje dwa razy
więcej baloników helowych, tylko żebym już go nie dotykał paralizatorem.
Zgodziłem się, acz niechętnie. I poraziłem go jeszcze tylko jeden raz. Na
pożegnanie. A Klucha? Kapral zamiast kombinezonu przyniósł dres z trzema
paskami. A zamiast kasku astronauty, stary hełm z wymalowanym na przedzie dużym
napisem MO. Za to sprawił się jeśli chodzi o butlę z tlenem. Przytargał butlę
od pewnego spawacza który podobno pożyczył mu ją z ogromną chęcią. Nawet Klucha
niezbyt długo musiał go motywować pałką służbową.
CZWARTEK – Baloniki musieliśmy przytargać we trzech.
Pojedynczo nas unosiło. Przywiązaliśmy je do radiowozu. A kiedy i ten zaczął
się podnosić, obciążyliśmy mu bagażnik emerytem Bzykadło, który akurat
rozkoszował się porannym spacerem. Niech sobie odpocznie. Co tak będzie łaził?
Z braku kapsuły, zaproponowałem Klusze krzesło z jego gabinetu. Siedzi na nim
całymi dniami, to zna je dobrze i powinien się czuć na nim komfortowo. Klucha
zaczął protestować, że umawialiśmy się na kapsułę a nie na stare, odrapane
krzesło. Przypomniałem mu, że umawialiśmy się też na kosmiczny kombinezon a nie
cuchnące, znoszone dresy z wypchanymi kolanami. Dla zażegnania sporu,
posterunkowy Paproch zaoferował się, że pociągnie krzesło olejną.
PIĄTEK – Dziś pierwsze próby. Tak zwana „sucha zaprawa”.
Usadziliśmy kaprala Kluchę na krześle. Już w stroju wyczynowym, czyli jego
dresach. Klucha zapiął pod szyję swój skafander, jak sam określał swój strój z
lumpeksu. Posterunkowy Paprocha nasadził mu na głowę hełm Milicji
Obywatelskiej, a ja nałożyłem mu gogle na oczy. Gogle pożyczyłem od syna
sąsiadki w wieku lat dziesięć. Kapral Klucha skarżył się, że za małe i że mu
się w nos wpijają. Ale jak się nie ma co się lubi, to się ma co Żbik przynosi.
Paproch położył kapralowi na kolanach butlę z tlenem i rurka z której Klucha ma
zasysać. Chyba za ciężka ta butla, bo krzesło pod kapralem tylko jęknęło i
zapadło się w ziemię aż po siedzenie. A kapralowi aż strzeliła gumka w goglach.
Doszliśmy jednak do wniosku, że w momencie podpięcia baloników, butla będzie
elementem stabilizującym kaprala i jego kapsułę... znaczy krzesło. Posterunkowy
dał mu jeszcze batona na drogę, gdyby w trakcie lotu kapral zgłodniał. Wszystko
prezentowało się całkiem, całkiem. Wyciągnąłem z biurka stare walkie talkie i
wręczyłem jedną sztukę kapralowi. Będzie nam zdawał raport z postępów w locie.
SOBOTA – Dziś na dzień przed lotem, kapral Klucha nabiera
tężyzny fizycznej i koncentruje się na jutrzejszym zadaniu. Nabiera tężyzny
metodą Małysza Adama. Znaczy, je bułkę z bananem i popija tym taki co to
skrzydeł dodaje. A potem koncentruje się w ubikacji. Bo ta podobno dobrze na to
wpływa. Wycisza i przypomina kapralowi kapsułę i osamotnienie w trakcie
przyszłego lotu. Nie do końca możemy się z tym zgodzić. Bo stojąc przed
drzwiami kabiny Kaprala, słyszeliśmy tyle odgłosów, że trudno mówić o
wyciszeniu. Tym bardziej, że odgłosy śmierdziały strawionym bananem.
NIEDZIELA – Dziś nadszedł wielki dzień. Kapral w stroju
stratosferycznym, usiadł na pomalowanym na żółto krzesełku. Otaczała go grupa
żuli spod taniego dyskontu spożywczego, których zgarnęliśmy za włóczęgostwo. To
oni mieli utrzymać krzesło, kiedy będziemy z Paprochem przywiązywać doń
baloniki. Żeby kapral nie spadł przedwcześnie, albo żeby nie uciekł, jak
twierdził Paproch, odżałowaliśmy nasze paski od spodni i Klucha został
przypięty do krzesła na sztywno. Założyliśmy mu hełm, gogle, ja przytachałem
butle z tlenem i umieściliśmy mu ją na kolanach. Dostał w łapę walkie talkie i
nadgryzionego batona z wczoraj. Potem, we dwóch odczepiliśmy po kilka baloników
od radiowozu i przywiązaliśmy do krzesła. I tak odczepialiśmy i wiązaliśmy, aż
wszystkie balony powiewały nad Kluchą. Zwolniliśmy też z bagażnika, emeryta
Bzykadłę. Strasznie na nas wyzywał.
Na raz, dwa, trzy... posterunkowy Paproch zanęcił
dwuzłotówką i rzucił ją w krzaki. Żule puścili krzesło i pognali w kierunku
domniemanego lądowania monety. A Klucha z hasłem „O Jezuuu” na ustach, wraz z
krzesłem oderwał się od powierzchni naszego globu. Lot z początku był powolny,
ale kiedy na wysokości drugiego piętra zaczął się szarpać, spadła mu z kolan
butla tlenowa. Niefortunnie spadła na wyzywającego emeryta Bzykadłę, co troszkę
go wyciszyło. Klucha natomiast z miejsca nabrał szybkości. Z wysokości
czwartego piętra spadło walkie talkie, a mniej więcej z okolic szóstego zleciał
nadgryziony batonik. A na koniec, z wysokości dziesiątego piętra zleciał sam
kapral Klucha. Bo na dziesiątym mieszkał gajowy Ściółka, którego zdenerwowały
krzyki za oknem. Wziął więc dubeltówkę i wypalił w kierunku zauważonych
balonów. To zmniejszyło lekko nośność naszego krzesła. Tak mniej więcej do
zera. Z tego też powodu, kapral Klucha, przytroczony do krzesła, przestał
nabierać wysokości i z tym samym okrzykiem jak przy starcie, centralnie
pieprznął w dach radiowozu.
Co prawda nie udało nam się wyekspediować kaprala do
stratosfery, ale w finale i tak zobaczył gwiazdy. Więc należy uznać, ze
eksperyment się udał. No i jeszcze był baton do podziału na dwóch. Nazywam się
Żbik a na imię mam Kapitan.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz