„Dealer wierszy” ©
Andrzej „Vader”
To była pierwsza akcja, w której
miałem wziąć udział osobiście. Jednak nie myślałem, że trafię
do piekła. A wierzcie mi. Spotkaniem z dealerem wierszy to było
piekło. Jak powiedział nam na odprawie nadinspektor Wręga, ten
dealer, to wyjątkowo chytry i niebezpieczny osobnik. Z początku nie
uwierzyłem. W końcu to tylko dealer wierszy. Co może zrobić nam,
uzbrojonym po zęby funkcjonariuszom? Myliłem się. Ach jak bardzo
się myliłem.
Akcja nosiła kryptonim „Poeta”.
Opancerzonym pojazdem bojowym zostaliśmy podwiezieni pod starą,
zapyziałą kamienicę. To właśnie tu, na drugim piętrze, gdzie z
okna wyglądała zaschnięta paprotka, siedział ten obleśny potwór
i dealował. Z jego mieszkania wychodzili starzy i młodzi. Ofiary
jego wierszy. Nałogowcy. Łapał ich w swoje szpony. Czytał krótkie
wierszyki, fraszki a potem uzależniał ich od poezji. I już nie
mogli sobie poradzić bez dziennej dawki.
Musieliśmy
zniszczyć to gniazdo występku. Wypadliśmy z transportera i
przylgnęliśmy do ściany domu. Przed sobą widziałem plecy
aspiranta Bakarskiego. W kamizelce wierszoodpornej i hełmie
prezentował się wyjątkowo bojowo. Gęsiego, powoli zaczęliśmy
wchodzić po schodach kamienicy. Byłem ostatni i ubezpieczałem
tyły. Nie wiedzieliśmy czy Poeta nie ma może wspólnika. Nie
mogliśmy ryzykować. Bacznie się więc za siebie rozglądałem, ale
kiedy usłyszałem podjeżdżające dwa kolejne transportery,
doszedłem do wniosku, że żaden wierszokleta nie spróbuje
akcji samobójczej. Po kilku sekundach byliśmy już na górze.
Drzwi były odrapane i małe spłachetki farby zwisały z nich jak
flagi w święto. Stałem na półpiętrze z wycelowaną w nie
bronią. Aspirant Bakarski stanął na wprost drzwi. To był
ryzykowny ale i bohaterski czyn. Nie wypuścił młodych, gniewnych
tylko poszedł sam na pierwszy ogień. Ryzykował. Krzyknął
„Otwierać!”. Brak reakcji nie zaskoczył nikogo. Bakarski kopnął
drzwi. Krótka fraszka uderzyła go prosto w twarz. Ten kawał
chłopa zwalił się na podłogę jak stary worek. Krew poszła mu
uszami. Chłopcy skoczyli na boki i zagrały ich karabinki. Kule
siekły wnętrze przedpokoju poety. Starszy posterunkowy Molenda,
doskoczył do Bakarskiego i złapał go za kamizelkę. Chciał
wyciągnąć przełożonego z zagrożonego terenu. Właśnie wtedy
Poeta zaatakował. W kierunku Molendy poleciały treny
Kochanowskiego. Starszemu posterunkowemu udało się dwukrotnie
uchylić, ale tren nr VIII trafił go w korpus. „Dostał Orszulką!”
rozległy się krzyki. To brzmiało jak wyrok. Chłopcy odciągnęli
obu leżących funkcjonariuszy. Byłem jednym z tych którzy
znosili na dół Molendę. Kątem oka zauważyłem jeszcze
wpadające do wnętrza przedpokoju poety, granaty dymne. Zrobiło się
mgliście. Kiedy zanieśliśmy Molendę do stojącej karetki,
chciałem natychmiast biec na górę, żeby zemścić się na
poecie. Ale przywołał mnie komisarz Kaczkowski. Musiałem zostać.
Więc stałem przy samej bramie ze skierowaną na klatkę schodową
bronią. Pomyślałem, że gdyby Poeta chciał tędy uciekać, to
wypruję w niego cały magazynek. Do samego końca. Ale on nie
zamierzał uciekać. Nie zamierzał się też poddać. Z góry
słychać było krzyki i nawoływania. Pojedyncze serie z broni
maszynowej cięły powietrze. O tym co się dzieje na górze
dowiadywałem się od schodzących pojedynczo kolegach, którzy
doładowywali koło mnie amunicję. Z początku Poeta bronił się
tylko małymi formami, treny, fraszki fruwały w powietrzu. Oddział
postanowił więc przypuścić frontalny atak. Usłyszałem z góry
rozkaz. A po chwili krzyki „Medyk, medyk!!”. Zaniepokoiłem się,
kolejny z chłopaków został ranny. I faktycznie, po chwili
czterech naszych, niosło posterunkowego Błaszczaka, trzymając go
za nogi i ręce. „Poleciał Szymborską!” wykrzykiwał pierwszy
ze znoszących go kolegów. To oznaczało tylko jedno. Poeta
był przygotowany. Na nasz atak odpowiedział limerykami. Chłopcy
wycofali się na wcześniej zajmowane pozycje. Przegrupowali się.
Dołączyła do nich załoga drugiego transportera. I znów
poszli w bój. I wtedy zaczęło się piekło. Na nasze kule,
poeta odpowiedział 13-zgłoskowcem. To była masakra. Najpierw
„Śluby Panieńskie” Fredry zatrzymały nasz atak. A potem „Pan
Tadeusz” skosił całą pierwszą linię. Co chwila kogoś z góry
znoszono. Obserwowałem zakrwawionych kolegów. Było mi ich
żal i byłem wściekły. Komisarz Kaczkowski też to obserwował i w
końcu podjął decyzję. „Sprowadzić grafomana” usłyszałem
jak mówi do krótkofalówki. To była nasza broń
ostateczna. Aspirant Kleszcz Wacław sprawdzał się w takich
sytuacjach idealnie. Po godzinie względnego spokoju, podjechało
czarne BMW i aspirant Kleszcz w równie czarnych okularach
pojawił się na horyzoncie. Chwilę porozmawiał z komisarzem,
poprawił garnitur, strząsnął z ramienia niewidoczny pyłek i
poszedł wolnym krokiem na górę. Nie wiem co tam się działo.
Po akcji koledzy opowiadali, że Kleszcz zaczął czytać Poecie
własne wiersze. Poeta odpowiadał klasykami. I tak trwało przez
godzinę. Ale w końcu Poeta się poddał. Kleszcz skasował go,
używając swojej tajnej broni. Zacytował z pamięci fragment
swojego idola. „Majteczki w kropeczki łohohoho” wybrzmiało na
górze i Poeta ze łzami w oczach i z podniesionymi rękoma
wyszedł z ufortyfikowanego pokoju.
A tydzień później w artykule o
pojmaniu dealera wierszy, przeczytałem o odznaczeniu aspiranta
Kleszcza, orderem za odwagę. Należało mu się. Za służbę. I za
chłopaków.
Utwór nagrodzony III nagrodą na IV Bielskim Konkursie Satyrycznym WRZUĆ NA LUZ 2015
Utwór nagrodzony III nagrodą na IV Bielskim Konkursie Satyrycznym WRZUĆ NA LUZ 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz